Kontuzje biegaczy to chleb powszedni. Kiedy porozmawiasz z kimś, kto biega regularnie już od dłuższego czasu, zaraz usłyszysz, że boli go w stawie biodrowym, coś tam strzyka w kolanie, odczuwa lekki dyskomfort w kostce. Często nie jest to silny ból, tylko czujemy, że coś nie do końca działa tak, jak powinno. “A mówi się, że sport to zdrowie” – słyszę wtedy w odpowiedzi od znajomych, którzy jako ulubioną dziedzinę sportową wybrali sobie skakanie po kanałach tv. A ja, z tym bolącym od wczoraj kolanem, nadal twierdzę, że tak właśnie jest: sport to zdrowie, jeśli podchodzimy do niego z głową, a drobne “wypadki” zawsze gdzieś tam po drodze nas spotkają. Jeśli jednak nie będziemy zarzynać się na siłę, startować z bolesną kontuzją (tak, wiem, ja też myślę wtedy o Justynie Kowalczyk, ale my nie jesteśmy olimpijczykami i nie mamy obok siebie sztabu specjalistów) to przeciążenia i tak na 99% wystąpią. Jeżeli wtedy potraktujemy je jak sygnał, że trzeba na coś zwrócić uwagę, może zatrzymać się na chwilę i kilka dni odpocząć, wszystko będzie dobrze. I tak do tego podchodzę.
Często pytaliście mnie, jak to się dzieję, że nigdy nie uskarżam się na kontuzje. No to mi wykrakaliście, bardzo Wam dziękuję 😉 A tak na poważnie, zawsze miałam na to jedną odpowiedź: pilnuję tego. To nie jest tak, że przez te dwa lata mojej biegowej przygody (bo od dwóch lat biegam regularnie) nic mnie nie bolało, nic nie dokuczało. Pech chciał, że dyskomfort zawsze zaczynałam odczuwać na jakieś dwa-trzy tygodnie przed maratonem. Biegłam wtedy zwykle jeszcze kilka kilometrów, patrzyłam czy ból mija i schodziłam z trasy, jaką sobie wytyczyłam, jechałam do domu. Nie zrealizuję treningu? Trudno. Moje biodro czy kolano jest ważniejsze. Szłam do fizjoterapeuty, żeby sprawdzić, czy to przeciążenie, czy coś poważnego i przez kilka dni nie biegałam lub delikatnie truchtałam. Zawsze od razu reagowałam, bo wychodziłam z założenia, że wolę zrezygnować z kilku treningów, nawet życiówki w jednych zawodach, ale wyleczyć się, by móc biegać całe życie. Nawet jeśli wolniej, nawet bez spektakularnych życiówek, ale po prostu biegać, bo przecież to dla mnie jak powietrze. Wiecie czego boję się najbardziej? Tego, że kiedyś mogłabym usłyszeć od lekarza, że ja już w ogóle nigdy nie będę biegać. Dlatego słucham swojego ciała i nie zajeżdżam go za wszelką cenę. No dobra, przynajmniej staram się.
Ból kolana, który dokucza mi w tej chwili, to coś, z czym ja akurat nigdy wcześniej nie miałam do czynienia. Mnie zawsze boli w stawie biodrowym. Mam zrotowaną miednicę i z tego powodu przy większym obciążeniu treningowym czasem daje się odczuć tę niedoskonałość. Ok, dbam o siebie, ale wciąż jest wiele rzeczy, które powinnam robić, a których nie robię, bo: jestem zmęczona, mam za mało czasu, nie wcisnę w plan kolejnego treningu. Wymówka zawsze się znajdzie i Wy sami dobrze o tym wiecie, ale dopiero, jak coś nas spotka, zaczyna do nas docierać, że ta rozgrzewka przed treningiem i dwie czy trzy przebieżki zanim zaczniemy biec szybciej wcale nie są takie głupie i 5 minut nas nie zbawi. Tak jak mówię: staram się dbać o to, by nie doprowadzić do sytuacji krytycznej, ale wczoraj za późno zeszłam z trasy. Kolano odezwało się na 5-6 kilometrze i od tamtej pory przez cały czas zastanawiałam się: zejść czy próbować zrealizować plan i przebiec 32 kilometry? Poddałam się na 26, gdy ból wygrał z ambicją. Czemu o tym piszę? Nie dlatego, że mam potrzebę wytłumaczenia się, albo chęć wyżalenia. Pomyślałam, że skoro zawsze Was motywuję, podpowiadam jak coś zrobić, to fajnie i szczerze będzie, jeśli napiszę również o tym, co idzie nie po mojej myśli. Może dzięki temu, ktoś wbije sobie do głowy i zapamięta, że czasem warto odpuścić i taka walka do samego końca nie zawsze ma sens.
Ale dziś tylko kilka wskazówek, które ja – “dzięki” tej przygodzie – zamierzam wdrożyć w życie:
– Nie będę olewać rozgrzewki przed treningiem. Kilka dynamicznych ćwiczeń rozciągających nie jest złem tego świata.
– Poświęcę więcej czasu na rozciąganie po treningu (rozciągam się, ale wciąż trochę za mało).
– Znajdę więcej czasu na trening ogólnorozwojowy (sama czuję, że bardzo tęsknię za częstszym pływaniem, treningiem na siłowni czy w plenerze, jak wiecie, robię to, ale wciąż czuję, że za mało, że traktuję to wszystko po macoszemu. Ciężko jest mi je wpleść w plan, gdy biegam 5 razy w tygodniu, ale popracuję nad tym)
– i ostatnie, ale najważniejsze: znajdę więcej czasu na regenerację.
Co prawda punkty te wykluczają się nawzajem, bo niby jak znaleźć więcej czasu na odpoczynek i na inne treningi, ale po maratonie usiądę na spokojnie i zastanowię się, jak to wszystko sensownie połączyć. Mam nadzieję, że Wy też działacie z głową 🙂 Nie czekajcie, by skłoniła Was do tego kontuzja. Umowa stoi? No, od razu mi lepiej 🙂