Na wszystko przychodzi czas. Na niektóre rzeczy po prostu trzeba poczekać, do innych musisz dojrzeć. Próbujesz, smakujesz, oceniasz i wyrabiasz sobie własne zdanie na temat tego, co lubisz, a czego nie. Pewnego dnia dociera do ciebie wiele rzeczy i rozumiesz, czego szukasz, czego chcesz, wszystko w pewnym sensie samo się dzieje, bo… po prostu wiesz. Najlepiej!
Jak wiecie do biegania musiałam dojrzeć. Zanim je pokochałam, spróbowałam w życiu wielu innych rzeczy: zarówno w sporcie jak i w wielu innych dziedzinach. Ale uczucie, kiedy trafiasz na „to coś” jest bezcenne. Tego nawet nie da się opisać. Bieganie wywróciło całe moje życie do góry nogami. Uratowało mnie wtedy, kiedy byłam zagubiona, musiałam ułożyć sobie życie na nowo na każdej płaszczyźnie i pomogło mi znowu uwierzyć w ludzi. Bo jak w nich nie wierzyć, kiedy każdego dnia poznajesz tak fantastyczne osoby? Spełnione, z pasją, pozbawione negatywnych emocji, bo przecież szkoda marnować energię na głupie sprawy, kiedy trzeba ją mieć na trening? 😉
„Czy zdarzyła ci się dłuższa przerwa od biegania? Mam na myśli kilka tygodni” – zadano mi to pytanie ostatnio podczas wywiadu. Tak, kilka razy, dokładniej 4, ale w każdym z przypadków było to spowodowane gorączką lub kontuzją. Powód jest prosty: niby z jakiego powodu miałabym odpoczywać od czegoś, co sprawia, że na mojej twarzy jest uśmiech?
Owszem, mam różne fazy: czasem trenuję ciężej i daję sobie wycisk, przygotowuję się do zawodów, a później mam chęć na to, by powrócić do korzeni i takiego biegania, które podbiło moje serce: bez planu, bez zegarka, bez mierzenia kilometrów i kontrolowania prędkości. Równowaga musi być. I teraz właśnie za takim bieganiem tęsknię. Jesień i koniec sezonu to piękny czas. Bez spinki na wymagające interwały można się rozkoszować nostalgiczną aurą. Mgła, ścieżki zasypane liśćmi, ech… lubię to i już tęsknię.
Rozcięgno podeszwowe, stan zapalny – tę wiadomość przyjęłam z dużo większym spokojem niż kwietniowe pasmo biodrowo-piszczelowe, które było moją pierwszą w życiu kontuzją. Dlaczego tym razem zrobiłam to ze stoickim spokojem? Z wielu powodów:
– Po pierwsze: byłam świadoma tego, co mi dolega. Stopa bolała od wielu tygodni, podczas Ultramaratonu Bieszczadzkiego mocno dała mi się we znaki, więc byłam przygotowana na takie wieści, po prostu brakowało mi potwierdzenia z ust specjalisty, USG odkładałam do końca, by móc choć trochę biegać nim usłyszę diagnozę.
– Po drugie: tym razem zdążyłam ukończyć bieg, który uważałam za swoją wisienkę na torcie. W kwietniu kontuzja pojawiała się przed najważniejszym dla mnie startem. Musiałam zrezygnować z maratonu w Hamburgu, do którego przygotowywałam się od kilku miesięcy. Tak jest zawsze trudniej, człowiek nie chce odpuścić do końca.
– Po trzecie: już wiem, z czym to się je. Bez zastanowienia i czekania na USG od razu wprowadziłam w życie plan awaryjny. Wróciłam na siłownię i pracuję nad tym, co mam słabsze, by przygotować się na nowy sezon. Zapisałam się na basen, by wrócić do pływania. Nadrobię też zaległości towarzyskie, lekturowe, kulturalne.
Nikt nie mówi, że będzie łatwo. Minęło raptem kilka dni, a ja z zazdrością patrzę na zdjęcia z lasu, które znajomi umieszczają w sieci i żałuję, że nie mogłam być z nimi. Rano otwieram oczy, patrzę na ułożone w rzędzie buty biegowe i liczę ile dni temu miałam je ostatni raz na sobie. Ciężko jest poradzić sobie ze złamanym sercem, kiedy człowiek wie, że znalazł wreszcie to, czego szukał całe życie i raptem zostało mu to odebrane. Ale tylko na moment, tylko na chwilę. Czasem dobrze jest potęsknić, załatać inne dziury, na które nie ma czasu, gdy miłość uderza nam do głowy, a potem z jeszcze większą radością zanurzyć się w ramionach ukochanego czyli w tych nieszczęsnych butach biegowych, które patrzą na mnie smutnym okiem…