Przyznam ci się do czegoś – jestem kompletnym beztalenciem, jeśli chodzi o rośliny. Zapominam o tym, by je regularnie podlewać, a potem próbuję wszystko nadrobić z nawiązką i zamęczam je nadmiarem wody. Nawet tak prosta rzecz jak kiełki to dla mnie wyzwanie, okazało się jednak, że istnieje ratunek dla zabieganych, roztrzepanych, zapracowanych antyogrodników!
Kiedy odebrałam malutką, lekką paczuszkę pomyślałam sobie: dramat! Przecież w moich rękach nie wykiełkują nawet… kiełki. Przyglądałam się przesyłce trzy dni, obwąchiwałam ją, przekonywałam samą siebie, że lepiej poczekać do jutra, na światło dzienne i wypoczęty umysł. Byleby tylko odsunąć od siebie kolejną roślinną klęskę. Któregoś dnia zdobyłam się na akt odwagi i otworzyłam puszkę Pandory!
Zawartość paczki mnie uspokoiła. Zasady gry wydały się proste i logiczne, a najbardziej ucieszył mnie fakt, że w zestawie do samodzielnej hodowli kiełków, który dostałam od Home&Kitchen Garden, były wszystkie niezbędne elementy:
– wkład gleby z łupiny orzecha kokosowego,
– nasiona,
– podstawka oraz worek pełniący funkcję doniczki
czyli nie musiałam szukać po sklepach podkładek, pudełeczek, kombinować z watą, co w moim przypadku mogłoby się zakończyć niepowodzeniem. A do tego wszystko jest tak przyjemne dla oka!
W pakiecie startowym jest sześć różnych nasion: rzeżucha, rukola, brokuł, rzodkiewka, groszek boogie, burak. Na opakowaniu każdego z nich znajduje się prosta instrukcja. Wystarczy znaleźć nasłonecznione miejsce w domu – ja wygospodarowałam kącik na biurku, by oglądać moje kiełki w czasie pracy – i posadzić nasiona według kilku wskazówek. Potem każdego dnia należy je dwa razy dziennie zraszać i gotowe! To całe zraszanie okazało się przyjemnym rytuałem, bo kiełki bardzo dają ci nagrodę w postaci zielonych pędów. Pierwsze znaki życia zauważysz już po dobie. Magia! Mnie to bardzo zachęciło do dalszej pracy. Nawet Nela, która podgląda moje zabiegi, tylko czeka aż na moment wyjdę z pokoju, żeby zraszać – jak to ona mówi – kwiatuszki. Bardzo jej się ów rytuał spodobał, a dzięki temu łatwiej przekonać ją do konsumpcji.
Moje, a właściwie nasze kwiatuszki zjadłam zgodnie z instrukcją po siedmiu dniach (niektóre kiełki są gotowe do spożycia po tygodniu, inne potrzebują czternastu dni – na każdym kartoniku znajdziesz informację). Pod każdą roślinę podłożyłam kartonik z opisem nasion i czasem hodowli. Nie jestem takim znawcą, więc wolę wiedzieć, co jem.
Jak smakują domowo wyhodowane kiełki? Najlepiej na świecie! A do tego pięknie zazieleniają mieszkanie i tak jak wspomniałam, są dla mnie takim momentem na oddech. Uciekam od maili, telefonu, prania, suszenia, gotowania i zraszam moje zielone roślinki, głaszczę, nawet do nich gadam. Bo przecież to takie moje dzieci! Aż zaczęłam dbać o inne rośliny w domu. Poważnie. Jakoś tak dotarło do mnie, na czym może polegać przyjemność, której do tej pory nie rozumiałam.
I najważniejsze: świadomość, że masz pod ręką własnoręcznie wyhodowaną porcję witamin! Ja najchętniej dodaję kiełki do:
– kanapek
Mam dwie ulubione:
Kanapka z pesto i awokado – dobrej jakości chleb (ja lubię z suszonymi owocami i orzechami) smaruję czerwonym pesto, na górę kładę plasterki awokado, skrapiam cytryną i posypuję kiełkami.
Kanapka z rzodkiewką – na kromce chleba (można opiec w piekarniku) układam plasterki rzodkiewki, posypuję solą himalajską i kiełkami.
– sałatek (każda!)
– zielonych smoothie
Smacznego i nie bójcie się domowej hodowli. Jeśli ja dałam radę, to każdy wyhoduje swoje kiełki 😉