Uwielbiam Warszawę za każdy drobny szczegół. Za różowe zachody słońca, za klimatyczne kawiarnie, pyszne jedzenie, dobrych i ambitnych ludzi. Za zielone parki, które jesienią stają się tak nastrojowe, jak sceneria z dobrego kryminału. Za srogie zimy i upalne lata. Za zapach chodników po deszczu i rozmowy w tramwajach. Dlatego wracam tu tak często.
Nie jestem obiektywna, urodziłam się w Warszawie, wychowałam w samym centrum, a na spacer z psem chodziłam pod Pałac Kultury, bo było najbliżej. Pies rzecz jasna był pretekstem dla spotkań z koleżankami i zwierzeń na temat pierwszych pocałunków, potem przykrywką dla pierwszych papierosów. Przyznaję, mam sentyment do wielu miejsc, zapachów, kolorów. Pamiętam, jak siedem lat temu, kiedy wróciłam z Londynu do Warszawy, tak bardzo chciałam się nią nacieszyć, że zaczęłam biegać. Treningi siłowe zeszły na drugi plan – było tyle do zobaczenia, obwąchania na nowo, posmakowania…
Do stolicy wpadam często, bo muszę. Mam wrażenie, że to nałóg. Jestem uzależniona od ciągłego pośpiechu i stresu. Chore? Raczej zabawne. Każdy, kto wyjechał zagranicę wie, jak szalony jest czas, kiedy się wraca do Polski. W końcu trzeba zajrzeć do dentysty, ulubionego fryzjera, zrobić sobie manicure i spotkać się ze wszystkimi znajomymi, z rodziną. Do tego dodajcie jeszcze średnio 9 godzin pracy każdego dnia. Masakra! Niestety nie lecę wtedy na urlop, wprost przeciwnie – wreszcie mam czas i okazję spotkać się na żywo ze wszystkimi ludźmi, z którymi współpracuję, podjechać na wywiad do radia, na spotkanie autorskie, zrobić warszawską sesję foto, by nie zadręczać Was wiecznie tym Lazurowym (choć akurat za oknem leje;).
Każdy dzień jest zaplanowany od rana do wieczora, ale staram się znaleźć nawet pół godziny na to, by wyskoczyć na jakieś dwa treningi ulubionymi trasami, czy wypić kawę na Saskiej Kępie!
Śmieję się, że jest pewna równowaga: najpierw szalony tydzień w Warszawie, gdzie nie wiem, w co ręce wsadzić, a potem spokój w uroczym Villefranche sur Mer, gdzie spisuję wszystkie rozmowy, wybieram zdjęcia, przerabiam to, co zrobiłam w Polsce.
Za każdym razem obiecuję sobie, że tym razem wezmę mniej na głowę, poświęcę więcej czasu na spotkania z bliskimi, a koniec końców, tuż przed wyjazdem kalendarz i tak wypełniony jest po brzegi. Najtrudniej znaleźć czas na sport, bo zwykle trzeba wybierać: w miarę normalna porcja snu czy trening? A jak jeszcze trafię na katar mojej córki czy gorszą noc z powodu nadmiaru wrażeń po locie, to już w ogóle szaleństwo! Kiedyś zrywałam się za wszelką cenę, teraz zluzowałam. Jak się uda – to świetnie, jak nie – nadrobię na Lazurowym. Bez snu daleko nie zajdę. Staram się wyskoczyć nawet na 15 minut i porozciągać się, czy pofikać chwilę, choćby dla lepszego samopoczucia, ale nie wrzucam już sobie dodatkowego stresu na głowę. Przecież to ma być moja odskocznia! Do torby zawsze wrzucam jedną parę butów, która nada się i do biegania, i na zajęcia fitness (czasem udaje się wyskoczyć na te poranne!) i żyję w nadziei, że choć raz je założę!
Ciągle staram się żyć uważniej, spokojniej, ale przede mną jeszcze długa droga. Mam tendencję do tego, by robić za dużo. Potem jestem przytłoczona nadmiarem działań, ale nie umiem powiedzieć „nie”, kiedy podoba mi się jakiś pomysł i widzę a nim sens. A trzeba. Czasem TRZEBA zrezygnować. Wybrać to, co dla nas najważniejsze, to, co ma sens dla naszych dalszych działań i planów. Trudne to zadania, ale mam wrażenie, że każdego dnia idzie mi coraz lepiej. I tego życzę i Wam i sobie.
Buty ze zdjęcia: adidas edge lux 2 z eobuwie.pl
Zdjęcia: Iwona Montel
Make up: Agalooart.makeup
Włosy: Andrzej Chojecki
Dziękuję hotelowi The Westin Warsaw za udostępnienie pięknego planu zdjęciowego!