To dziś historia, którą na pewno znasz z autopsji. Od kilku dni patrzysz w lustro i myślisz sobie: “Przydałoby się pójść do fryzjera”. Niby nie ma tragedii, bo jak się przyzwoicie uczeszesz to wcale nie wyglądasz źle, ale to i owo już odrosło, kolor stracił dawny blask no i w ogóle przydałoby się tak odświeżyć, upiększyć, poczuć fajnie. Zawsze jednak są ważniejsze rzeczy do zrobienia, umówmy się: wizyta u fryzjera to nie jest priorytet. Przynajmniej nie u nas w domu. W końcu jednak udaje się wszystko tak zorganizować, że wygrzebujesz czas i lecisz jak na skrzydłach. Wreszcie ktoś sprawi, że za każdym razem, gdy spojrzysz w lustro, będziesz się czuć lepiej. Niestety, ja po dzisiejszej wizycie weszłam do domu ze łzami w oczach i komunikatem: „Otwieraj wino!”.
Fryzjer: największy wróg czy najlepszy przyjaciel?
Tak, tak, niby taka głupota – włosy – a jak bardzo ten temat potrafi zepsuć nam dzień? Ba, żeby tylko dzień! Uwierz mi, jestem bardzo wyluzowana w tym temacie. Naprawdę nie czepiam się byle głupoty i na wiele rzeczy przymykam oko, bo szkoda mi energii życiowej na takie bzdury jak fryzura. Już nie raz i nie dwa wyszłam z salonu fryzjerskiego z kolorem, który przypominał szary śnieg na Marszałkowskiej albo żółtko z mojego ukochanego jajka sadzonego, a nie słoneczny blond. Zawsze jednak staram się zachować spokój i samej sobie przetłumaczyć: „Wypłucze się, zmieni”. Kiedy ktoś totalnie schrzani strzyżenie, zamykam oczy, liczę do dziesięciu i powtarzam sobie niczym mantrę „Odrosną. To tylko włosy”. Gorzej jeśli ktoś zada Ci dwa ciosy: najpierw kolor, potem strzyżenie. Tak się stało dziś.
Wiadomo, jestem w nowym kraju, nie będę jak wariatka latać do Warszawy, żeby trafić w ręce mojego zaufanego fryzjera (O losie, po dzisiejszym jednak myślę, że będę!), więc trzeba sobie radzić. Przez to, że dużo podróżuję, mieszkam raz tu raz tam, właściwie za każdym razem, kiedy muszę oddać się w ręce nowego fryzjera, przeżywam lekki stresik. Niby opinie bardzo dobre, znajomi zadowoleni, ale jakoś cholera boję się. I już teraz wiem dlaczego.
Tak fatalnego efektu jak dziś, nie było od lat. Co robić? Najpierw zaszyłam się w łazience, żeby ocenić jak bardzo jest źle. No źle, powiedzmy, że w skali od 1 do 10 oceniam stan awarii na 9. Uffff! Na szczęście jest jeden punkt, bo krzywą, za krótką grzywkę można spiąć wsuwką, a kolor… cóż, zastosowałam swoją dawną metodę i powtórzyłam sama do siebie jakieś 15 razy: „Spłucze się, wypali na słońcu”.
Ale nie myślcie sobie, nie o wizytach u fryzjera chciałam dzisiaj prawić. To skłoniło mnie to głębszej refleksji. Po pierwsze: to, jak będziemy się czuć, w naprawdę w dużej mierze zależy od nas samych. To od Ciebie zależy czy będziesz się przejmować pierdołami, czy machniesz ręką i powiesz: „Odrośnie. Byle takie problemy mieć w życiu”. I wiem, czasem nie jest łatwo, kiedy patrzysz w lustro i wyglądasz jak Lady Gaga 8 lat temu. Po prawej taka przypominajka, bo tak to mniej więcej wygląda:
ale naprawdę da się, Pobawiłam się z Nelką (te wspólne tańce w rajstopach zawsze poprawiają mi humor), a potem wtuliłam w Rudzika w poszukiwaniu pocieszenia. Zamiast płakać nad rozlanym mlekiem, pośmialiśmy się i usłyszałam: „Kochanie, fajnie wyglądasz! Lady Gaga ma przecież super styl. Trzeba być w życiu odważnym!”. Potem jeszcze dodał, że kolor sexy i w ogóle wszystko mu się podoba. I tutaj pojawia się „po drugie”: tak sobie pomyślałam, jak to dobrze, że Ci mężczyźni uczą się całe życie i potem tak świetnie sobie radzą. Jak dobrze, że mają mądre mamy, które nauczyły ich tego i owego. Jak dobrze, że później mieli fajne dziewczyny, które rozwijały te wiedzę. I tak oto dzięki tym wszystkim przemyśleniom uda mi zapomnieć o mojej fantastycznej fryzurze. W końcu przecież „Odrośnie i wypłucze się”, czyż nie?