Maraton to słowo magiczne i choć tyle dla każdego oznacza coś zupełnie innego, jedno jest pewne: wobec królewskiego dystansu 42km i 195m nikt nie pozostaje obojętny.
Dla jednych – np. weźmy pod lupę takich ultrasów – maraton jest chlebem powszednim. Potrafią go zrobić tak po prostu, „tak o” wychodząc na dłuższe wybieganie. Znam takich, którzy „tak o” potrafią wyjść i na stówkę… Dla innych ten dystans jest sposobem na zwiedzanie świata: nie zapisują się na dyszki czy półmaratony, tylko jak już lecieć gdzieś daleko, to przebiec sobie pełny maraton. I fajnie, bo tym sposobem faktycznie można zobaczyć kawał miasta. Dla niektórych każdy maraton jest walką o nową życiówkę. W tym wypadku nie biega się go zbyt często, a start jest pewnego rodzaju zwieńczeniem wielu miesięcy treningów. Są ludzie, którzy postanowili, że przymierzą się do królewskiego dystansu dopiero za jakiś czas i tacy, którzy twierdzą, że nigdy tego nie zrobią, jednak każdy, kto biega, przynajmniej raz o nim pomyślał.
„A Ty nadal biegasz? Przecież Ty chyba już przebiegłaś maraton?” – zapytała mnie kiedyś znajoma. „Tak, przebiegłam” – odpowiedziałam zdziwiona. Zastanawiałam się nad tym, co ma piernik do wiatraka, przecież tak naprawdę bieganie pokochałam dopiero po pierwszym maratonie. „Serio? To po co jeszcze biegasz…?”
Starty na wszystkich dystansach mają swój urok. Zawody na 5 czy 10 kilometrów, to dla mnie istna droga przez mękę, na szczęście trwa dość krótko. Tętno zdecydowanie jest dalekie od komfortowego, co kilkaset metrów powtarzam sobie, że zaraz zejdę z trasy, ale jak dotąd jeszcze nigdy tego nie zrobiłam. Mimo tego dyskomfortu, kiedyś z ogromnym entuzjazmem zapisywałam się na wszystkie „dyszki” w okolicy. Lubiłam i nadal lubię tę walkę z własnymi słabościami, wystawianie głowy na ciężką próbę: zejść czy nie zejść, cisnąć dalej czy zwolnić? Biegi na takich dystansach mają jedną wielką zaletę: jeśli coś pójdzie nie tak, za chwilę znowu możesz wystartować. Krótka regeneracja i znowu można stanąć na linii startu.
Półmaraton z kolei to dystans dużo przyjemniejszy. Jeśli walczysz o kolejną życiówkę, też lecisz szybko, ale nie jest to już takie tempo, które sprawia, że masz czarno przed oczami i nie pamiętasz jak się nazywasz. Pary musi wystarczyć na 21km. Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że jak dotąd jest to mój ulubiony dystans. Z jednej strony trzeba dać z siebie wszystko, z drugiej jednak półmaraton już zobowiązuje do tego, by mieć jakąś strategię, z głową rozłożyć siły. Nie wolno zacząć zbyt wolno, bo dystans jest za krótki, by udało się nadrobić stracony czas, nie można cisnąć od początku, bo przed tobą jednak sporo kilometrów. I to uczucie „po”. Jesteś zmęczony, masz poczucie dobrze wykonanej roboty, ale jeszcze nie padasz na twarz. Spokojnie możesz iść balować (nawet jeśli walczyłeś o życiówkę). Po maratonie już może być różnie.
Maraton – wiadomo, tutaj wszystko zależy od podejścia. Jeśli chcesz go pobiec spokojnie, dla zabawy to jest to idealny sposób na zwiedzenie nowego miejsca, poznanie na trasie ciekawych ludzi. Jeśli walczysz o nową życiówkę: może boleć. Tutaj na sukces składa się wiele czynników: to, czy sumiennie wychodziłeś na treningi, to, co nakładałeś na talerz, czy spałeś wystarczająco dużo. Dodatkowo to może być „twój dzień”, albo taki, który wolałbyś wymazać z kalendarza. Raptem na trasie może dać znać o sobie żołądek albo niewyleczona kontuzja. I tak jak w przypadku krótszego dystansu być może udałoby się wytrwać do końca, tak pokonać 42km z bólem to zadanie bardzo trudne. Ale nie ma czasu na przekładanie: jest data, godzina, trasa i czas na próbę.
W zeszłym roku z wymarzonego maratonu wykluczyła mnie kontuzja, która pokrzyżowała wszystkie plany na trzy tygodnie przed wielkim dniem. Kilka miesięcy później zrobiłam życiówkę w półmaratonie, żeby sprawić sobie choć małą przyjemność i poleciałam pierwszy bieg ultra. W tym roku mam inny pomysł na maraton: sztafeta 2x21km. W końcu półmaraton to mój ulubiony dystans i uda się to pogodzić ze startami w górach. French Riviera Marathon to drugi – zaraz po Paryżu – największy maraton we Francji.
Malownicza trasa, słońce i przyjemny wiaterek nadciągający znad morza – czego chcieć więcej w listopadzie? Start: Promenada Anglików w Nicei. Meta: bulwar La Croisette w Cannes wzdłuż którego ciągną się jedne z najdroższych hoteli w mieście. Przez cały czas biegnie się pięknym wybrzeżem: słychać szum fal, morską bryzę, w oddali w lazurowych marinach widać jachty. Podobno niezapomniane wrażenia! Jak już wiecie mam tę przyjemność i zaszczyt, by promować ten bieg w Polsce. Z pewnością dużo więcej będę mogła powiedzieć po zawodach, ale już teraz przeglądam zdjęcia z poprzednich lat, oglądam filmiki i analizuję trasę. Wszystko wskazuje na to, że zapamiętamy go na długo! ZapamiętaMY, bo startujemy z moją szybszą połową w sztafecie. W tym roku mamy obydwoje sporo innych wyzwań i planów, które sprawią, że start na pełnym dystansie byłby czymś nieodpowiedzialnym, głupim i mógłby się zakończyć kolejną kontuzją, a tego nie chcę! Dlatego po długim namyśle, kiedy zobaczyłam, że jest opcja sztafety, pomyślałam: Bosko! Zróbmy to! Trzeba przyznać, że w takich okolicznościach bieg start we dwoje to już istna romantoza:) French Riviera Marathon, start w niedzielę 8. listopada 2015 w Nicei. Kto do nas dołączy? Do 5 września jest niższa opłata startowa!