Dziś nie będzie ani o zdrowym jedzeniu, ani o sporcie, choć seks to też ważny element zdrowego trybu życia. Z okazji Walentynek postanowiłam się zabawić i napisać dla Was coś zupełnie innego: kawałeczek romantyczno-erotycznej prozy. Mam nadzieję, że się spodoba! Czasem warto zaszaleć i zrobić coś zupełnie innego, czyż nie? Smacznego!
Udało się! O matko, naprawdę to zrobiłam! Może powinnam się uszczypnąć i sprawdzić, czy to na pewno nie sen? Nie, to niemożliwe. Przecież nie zmrużyłam oka od kilku godzin i już na pewno tego nie zrobię, choćby nie wiem co. Nie zmarnuję teraz ani sekundy. W życiu tak rzadko zdarzają się chwile, kiedy wiesz, że to właśnie teraz jesteś szczęśliwy, spełniony, dokładnie w tym momencie. Kiedy nie wzdychasz do przeszłości, ani nie marzysz o tym, co wydarzy się w przyszłości. Rozkoszujesz się każdą minutą, godziną, wciągasz je nosem z każdym wdechem i czujesz, jak rozgrzewają cię od środka. We wtorek, 4 lipca o godzinie 5:15 nad ranem właśnie tak się czułam. Miałam ochotę krzyczeć, wierzgać nogami, a potem podskoczyć i parę razy klasnąć w dłonie, zupełnie jak na amerykańskim filmie, kiedy sympatyczny grubasek dostaje wymarzoną pracę albo numer telefonu cycatej blondynki, o której marzył od szkolnej ławki. Powstrzymałam się jednak i celebrowałam ten moment w ciszy.
Obróciłam głowę w jego stronę. Delikatnie, lekko, tak, by go nie zbudzić. Leżał obok, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Był piękny! Najpiękniejszy! Wyglądał jeszcze lepiej niż w mojej wyobraźni. Na początku pamiętałam go całkiem wyraźnie: ostro zarysowaną szczękę, młodą, gładką skórę, wielkie, niebieskie oczy, które zdawały się przeszywać cię na wskroś. Ale już po kilku tygodniach obraz się rozmył, a rysy jego twarzy coraz bardziej przypominały kolegę, którego właśnie spotkałam w windzie, albo faceta z zatłoczonego autobusu. W pewnym momencie zrobił się nawet podobny do jednego z moich wykładowców. To ciekawe, jak szybko z głowy ulatnia się obraz twarzy, kiedy jakiś czas jej nie widzimy. I nie ma znaczenia, jak bardzo się staramy i jak bardzo chcemy ją wyryć w pamięci. Bez względu na to, czy to będzie twarz kogoś przypadkowego, czy tego, o którym myślimy przynajmniej co pół godziny każdego dnia, po kilku tygodniach po prostu znika. Wiedziałam, że tym razem będzie podobnie, dlatego chciałam zapamiętać jak najwięcej szczegółów, detali, niedoskonałości, które w jakiś magiczny sposób wydłużą proces wymazywania.
Nigdy wcześniej nie widziałam go z tak bliska. Przejechałam opuszkami palców po jego twarzy, odgarnęłam z czoła zbłąkany kosmyk włosów. Spał spokojnie. Tak, zdecydowanie to była najpiękniejsze zjawisko, jakie widziałam… A może tak mi się tylko wydawało, bo tak wiele wysiłku musiałam włożyć w to, by go wreszcie mieć?
Pierwszy raz pomyślałam o nim w tych kategoriach całe 12 miesięcy wcześniej. Siedział wtedy samotnie na werandzie i czytał „Imię Róży” Umberto Eco.
– Dziwny wybór na wakacje – skomentowałam wychodząc na papierosa przed dom, gdzie trwała zabawa w najlepsze. Bo wybór był rzeczywiście dziwny. Kiedy miałam szesnaście lat i wyjeżdżałam na wakacje, myślałam tylko o tym, gdzie można kupić wino bez dowodu, do którego klubu da się wejść z podrabianą legitymacją, a jeśli coś czytałam, to raczej był to Stephen King, na pewno nie Eco.
– Masz zapalniczkę? – zapytałam, wyciągając z małej, czerwonej torebki paczkę papierosów.
– Zapałki.
– O, też dobrze. Chcesz papierosa? Niestety: mam tylko vogue’i. Ale normalne, nie mentolowe. Jeśli nie masz żadnych uprzedzeń do babskich papierosów, to proszę.- wysunęłam w jego stronę białe pudełeczko w fioletowe maziaje.
– Może być – wyciągnął jednego i wrócił do czytania.
– Wiesz, że jeszcze przez to nie przebrnęłam? – wskazałam na książkę.
– A ja sam jeszcze nie wiem, czy mi się podoba.
Usiadłam kilka stopni niżej i rozkoszowałam się chwilą sam na sam z moim najlepszym wówczas przyjacielem – papieroskiem. Mentolowych nie znosiłam. Jeden, wypalony raz na jakiś czas, jeszcze wchodził w grę, ale obcowanie z nim nie sprawiało mi żadnej przyjemności. To tak jak nieciekawy facet – wypijesz z nim kawę, pouśmiechasz i będziesz miła, ale nie zabierzesz go ze sobą do domu, nawet nie dasz mu się odprowadzić. No chyba, że za dużo wypijesz, ale wtedy to i cała paczka mentolowych przejdzie.
Kochałam te moje fioletowe vogue’i i przez długie lata byłam im wierna. Żadne inne tańsze imitacje i cienkie nowości nie miały tego aromatu. Rozpoznałabym go wszędzie, w każdym stanie świadomości. Podpalałam tego swojego papieroska i miałam dokładnie pięć i pół minuty tylko dla siebie. Na moment znikały wszystkie problemy, nie istniały sprawy do załatwienia, telefony do odebrania, rzeczy do przemyślenia. Chociaż rzadko paliłam sama, w końcu papieros to taki rekwizyt socjalny. Ma w sobie coś, co rozwiązuje języki, przełamuje pierwsze lody, sprawia, że, nawet obcy ludzie, na te pięć i pół minuty stają się sobie bliscy. Tak się stało i tamtego wieczoru.
– Wolę książki, które od razu chwycą mnie za gardło, zaskoczą, wywołają wielkie „wow!”, a tutaj tego nie było – odezwał się po chwili.
– Też jestem niecierpliwym czytelnikiem, nie lubię zbyt długo czekać na to, aż zostanę oczarowana. Nie jestem z tego dumna, ale szybko się nudzę.
Noc była ciepła i cicha. Raz na jakiś czas ten spokój przerywały piski i śmiech, które dochodziły z domu. Nikt do nas nie dołączył na dłużej niż kilka minut, bo ciężar świata przedstawionego i narracji najzwyczajniej w świecie był nie do udźwignięcia po kilku piwach i skręcie. To skutecznie zniechęcało każdego śmiałka. I kiedy tak opowiadał mi o tym, co przeczytał, co mu się podobało, a co znudziło na śmierć, poczułam, że go chce. Tak po prostu, bez żadnego konkretnego powodu. A może i znalazłby się powód: był inny niż wszyscy. Czytał, i to nie jakieś szmiry dla nastolatków. Pił wino, co prawda paskudne kwasidło, którego ja winem bym nie nazwała, ale dobrze, że miał już ten nawyk, a gust się z czasem wyrobi. Najważniejsze, że nie opijał się bezmyślnie wódką dla szybszego efektu, licząc jedynie „woltaż”, ani nie wlewał w siebie hektolitrów piwska, tylko dlatego, że było tanie i łatwo dostępne.
To przyszło nagle, tak po prostu, bez żadnej zapowiedzi. Spojrzałam na jego dłonie, kiedy podpalał mi kolejnego papierosa i wyobraziłam sobie, że te długie, zgrabne palce wędrują po moim ciele. Czułam, jak rozczesują moje splątane włosy i delikatnie gładzą policzek. Kiedy lądują w okolicy ust, oplatam palec wskazujący ciepłymi wargami i zaczynam go ssać. Chcę, by wiedział, że to dopiero początek, że mam ochotę na więcej. Spojrzałam na jego lekko rozchylone wargi, w których trzymał papierosa. Były wilgotne i sprężyste. Chciałam poczuć je na swoich ustach, dowiedzieć się, jak smakuje. Ja podobno smakowałam winem, tytoniem i malinami, ale o tym powiedział mi dużo później. Nie mam pojęcia skąd się wzięły w tym zestawie maliny.
Kamil, lekko otumaniony sporą dawką alkoholu, snuł dalej swoje wywody na temat powieści – tym razem padło na Reverte – nie miał pojęcia, że w mojej głowie właśnie ściąga koronkowy biustonosz i dociera do sterczących sutków: łapczywie zanurza je w ustach, ssie i podgryza na zmianę. Niby niewinnie siedział na werandzie i sięgał po butelkę, ale dla mnie, te same dłonie, które pod starymi, drewnianymi schodami usiłowały wymacać szklaną szyjkę, krążyły właśnie bez ładu i składu po moim ciele, jakby szukały właściwiej drogi. Przebiegły szybko przez moje uda i wylądowały tam, gdzie czekałam na nie najbardziej. „Tutaj! Dotykaj mnie tutaj! Nie przestawaj”!– prawie wyrwało mi się z ust. Czułam, że jestem gotowa, że płonę i ciężko będzie to powstrzymać, odwrócić, zapomnieć. Chciałam na moment odrzucić wszystkie konwenanse, zasady, nie zwracać uwagi na ludzi wokół i szybkim ruchem pozbyć się skąpych majtek, które miałam pod ulubioną, czerwoną sukienką i po prostu go dosiąść…
– Dobra! Na mnie już pora. Jestem zmęczona – skłamałam, by ratować sytuację w ostatniej chwili. – Idę się położyć.
– Coś ty? Nie wygłupiaj się! Zostań jeszcze ze mną! Nie chcesz pogadać?
Chciałam, oj bardzo chciałam: gadać, całować, dotykać, lizać, ssać, smakować, leżeć, stać, siedzieć, być nad nim, pod nim, z tyłu, z przodu, z boku – wszystko. Ale nie dziś, nie teraz, za wcześnie. Niech przeczyta więcej, zobaczy, zwiedzi, przeżyje. Niech wypije lepsze wino i jak wino dojrzeje.
– Dobranoc. – powiedziałam wbrew sobie i wstałam. – Na pewno jeszcze będzie okazja, żeby to powtórzyć – pocałowałam go w policzek na pożegnanie.
– No jasne! Dzięki za Kafkę i Dostojewskiego – krzyknął na pożegnanie. No proszę, zapamiętał! Ale ja już się nie odwróciłam. Wiedziałam, ile trudu kosztowało mnie to, by odejść. Po co kusić los? Wyjechałam następnego dnia z rana.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że czekałam na niego przez cały kolejny rok. To był tylko jeden głupi wieczór, jedna nic nieznacząca rozmowa, paczka papierosów i dwie butelki słabego wina. Ileż podobnych wieczorów spędziłam w ciągu tych 365 dni z innymi, bardziej lub mniej ciekawymi facetami? Nie wiem, ale pewnie wiele. Ile godzin przegadałam, ile spotkań zakończyło się pośpiesznymi pocałunkami, a ile ogrzewaniem zmarzniętych dłoni między ciepłymi udami? To zabawne, że choćby nie wiem jak wiało, i jak niska była temperatura na zewnątrz, między udami zawsze jest ciepło.
Skłamałabym też, gdybym powiedziała, że zapomniałam. Nie umiałam tego w żaden logiczny sposób wytłumaczyć, ale przez cały ten czas Kamil nie dawał mi spokoju. Pojawiał się w snach, wracał, gdy na moment odcinałam się od rzeczywistości i niby bezmyślnie gapiłam się w okno w poszukiwaniu inspiracji do referatu z poetyki czy teorii literatury. Kiedy kupowałam nowy sweter, byłam ciekawa, czy jemu się spodoba. Bez sensu, przecież nawet go nie zobaczy… Kiedy wchodziłam do księgarni, zastanawiałam się, którą książkę on teraz czyta. Chciałam kupić tę samą, by mieć punkt zaczepienia, gdy kiedyś przypadkiem wpadnę na niego na ulicy. Myślałam o tym, gdzie mieszka i do którego kina chodzi, ale robiłam to tylko czasem, nie codziennie. Bywały dni, nawet całe tygodnie, gdy zupełnie o nim nie pamiętałam. Umawiałam się na randki, jeden romans zaczął się nawet niebezpiecznie przeciągać, ale wtedy jak z nieba spadła mi Julia, która wpadła odwiedzić moją mamę:
– Słuchaj Nina, a może ty pojedziesz na kilka dni do Majki? – złapała mnie wzrokiem.
– Ja?
– Tak, matka mówi, że zdałaś już wszystkie egzaminy, akurat odpoczniesz sobie nad rzeką. Jest Tomek, Adaś i chyba Kamil. Jak on się nazywa? Wyleciało mi z głowy… Wiecie, ten co był z nami w zeszłym roku nad jeziorem, tam koło Olsztyna – uparcie szperała w pamięci. No patrz, jak on się nazywa? Nie mogę sobie przypomnieć… Nina, ty też powinnaś pamiętać, dojechałaś do nas na kilka dni…
– Sadowski – rzuciłam niby od niechcenia.
– Sadowski! Tak jest! – ucieszyła się. – Jedź do chłopaków. Odpoczniesz kilka dni, a przy okazji rzucisz tam na nich okiem, co?
Nawet chwili się nie zastanawiałam. Kamil Sadowski tam był. Mój Kamil! Od razu zaczęłam się pakować. Bo któż mógłby lepiej przypilnować grupy nastolatków niż ja? Kto umiałby lepiej zadbać o Kamila?
Tekst: Anna Szczypczyńska
Zdjęcia: Marek Sławiński i moja różowa wariacja iPhonem