– O czym się myśli, kiedy się biega w górach kilka, a czasem kilkanaście godzin? – wczoraj padło takie pytanie. Wszyscy dorzuciliśmy coś od siebie. Każde z nas z innym doświadczeniem, inną ilością kilometrów w nogach, a jednak odpowiedzi bardzo podobne.
– O życiu. Zwykle zaczynasz od tego, że przeklinasz siebie za udział w zawodach, rozwiązujesz problemy ostatnich dni, powtarzasz materiał do egzaminu, układasz w głowie listę rzeczy, które musisz zrobić w najbliższym czasie. To na początku. Potem wchodzi się już w zupełnie inny stan. Myślisz o wszystkim, czasem nawet podejmujesz najważniejsze życiowe decyzje, przylatujesz na metę, dochodzisz do siebie i zaczynasz wprowadzać je w czyn.
Podczas biegów ulicznych jest trochę inaczej. Też myślisz o życiu, rozkładasz wszystko na czynniki pierwsze, ale wokół siebie masz wiele bodźców, które nie pozwolą ci na totalny odlot: tłum biegaczy, kibiców, życie miasta i wymagania czasowe, jakie sobie ustaliłeś, więc regularnie patrzysz na zegarek i kontrolujesz tempo. W górach jest trochę inaczej. Zapierające dech widoki, cisza, kameralne towarzystwo lub jego brak i zupełnie inne podejście do wyniku. Jasne, też masz wobec wymagania wobec siebie, ale nie są one aż tak ściśle określone. Nie ustalasz sobie w jakim tempie chciałbyś pokonać każdy kilometr, bo przed tobą ostre lub morderczo długie podbiegi, strome i śliskie zbiegi, raz jest upał, raz deszcz i błoto. Raczej określasz sobie, w jakim czasie chciałbyś się znaleźć na mecie i dajesz z siebie wszystko, by tak się stało. Gdy jesteś zmęczony przewyższeniem i czujesz, że tętno szaleje, a oddech przypomina sapanie, przechodzisz do marszu. Gdy wszystko się uspokoi – truchtasz, drobisz. Układasz w głowie strategię: od 12km jest zbieg, „puszczę się” w dół i nadrobię stratę. Każdy jest mocny w czymś innym i warto to wykorzystać.
Niby każdy bieg górski różni się od siebie: ukształtowaniem terenu, warunkami atmosferycznymi, klimatem, a jednak w pewien sposób wszystkie są do siebie podobne jeśli chodzi o porządek myśli, które przechodzą na trasie przez moją głowę. Do wczoraj byłam pewna, że tylko u mnie układają się zwykle w tej samej kolejności, ale okazuje się, że nie tylko ja tak mam. Dialog, który prowadzę ze sobą podczas zawodów w górach wygląda mniej więcej tak:
Pierwsze kilometry: „Ciężko się dzisiaj biegnie. Nie nadaje się do biegania w górach. Ok, lubię to, ale gdzie ja, dziewczyna z miasta,z takim udem, tyłkiem i cyckiem będę się wspinać i gnać z kozicami? Dobra, wracam do domu, odchudzam się i przenoszę się na asfalt. Przecież tak zaczynałam, pora wrócić do pierwotnego planu. To moje ostatnie zawody”.
Mniej więcej w połowie trasy: „Nie jest tak źle. Trochę sobie powyprzedzam. Nawet jakoś tak lekko się biegnie, już mogę oddychać jak człowiek i zapierniczać w górę”.
Ostatnie kilometry: „O matko, udało się wykręcić taki czas? To dużo mniej niż zakładałam! Ale super! Wracam do domu i zapisuję się na kolejne zawody”.
I tak w kółko. Powiedzieć sobie: „To mój ostatni start w górach” to tak, jak stwierdzić „To mój ostatni tatuaż”. Choć ja tak teraz mówię, co do tego drugiego, ale mam świadomość, że nagle nie wiadomo skąd może się pojawić w mojej głowie myśl: o, muszę to mieć na swoim ciele. Dopuszczam taką możliwość, bo wiem, jak to działa. Z górami jest podobnie.
I choć każdy bieg jest podobny, jeśli chodzi o przemyślenia, to jednak każdy uczy mnie czego innego. Dlaczego wczorajszy start w Eiger Ultra Trail był ważny? Co wniósł do mojego biegowego życia? Żadnych nowości, ale czasem warto odświeżyć sobie pewne kwestie:
1. Trening czyni mistrza
Podczas każdych zawodów w górach uświadamiam sobie, co jest jeszcze do zrobienia. Dociera do mnie to, nad czym trzeba popracować, żeby szybciej podchodzić, poprawić technikę zbiegów itd. To cenne, bo rzeczywiście wracam wtedy do domu z chęcią do działania, energią na każdy kolejny trening.
Ten rok jest też dla mnie dowodem na to, że raz na jakiś czas rzeczywiście warto pojechać na kilka dni w góry i potrenować, nawet, jeśli mam wrażenie, że to żadne bieganie, bo ciągle podłażę a nie podbiegam, a potem tylko lecę w dół. Owszem, podbiegi w mieście, trening na schodach czy ćwiczenia siłowe bardzo dużo dają, ale jednak te wypady w góry robią swoje. Prawda jest taka, że dopiero w tym roku jakoś to wszystko zaczyna wyglądać. Jest jeszcze mnóstwo rzeczy do poprawienia, to dopiero takie raczkowanie, ale powiedzmy, że startować już można i z każdych zawodów wynosić kolejną porcję wiedzy.
2. Pozory mylą
„O nie, jeśli taka babka mnie minęła albo facet w Nike Air w takim terenie, no to nie ma co lecieć do końca. Mogę schodzić z trasy” – tego typu myśli przechodzą przez głowę niejednego biegacza. Tylko potem patrzysz na numer startowy tej „babki” i okazuje się, że jest ze Szwajcarii i pewnie lata po tych górkach dłużej niż ty w ogóle chodzisz, a pana w asfaltowych najeczkach „rąbnie się” na zbiegu. Wczoraj po raz kolejny dotarło do mnie, że nie wolno sugerować się wiekiem, wyglądem, sprzętem innych zawodników. Nigdy nie wiesz kto to jest, jak trenuje, gdzie mieszka, co robi. Pozory mylą, rób swoje.
3. Za dużo kawy to zło!
Nie piję chorych ilości kawy. Zwykle jedną, czasem dwie w ciągu dnia. Lubię to i ponieważ akurat na mnie nie działa w zły sposób, nie zamierzam z niej rezygnować. Robię sobie czasem przerwy, ale raczej po to, żeby zobaczyć, jak to będzie bez kawy. Nic się nie zmienia, świat jest taki sam, po prostu mniej aromatyczny.
Jednak wczoraj miałam długi dzień: startowałam dopiero o 10.00 ale wstałam przed 4.00, żeby z grupą dziennikarzy wybrać się na start zawodników, którzy mierzyli się z dystansem 101km, później ucałować moją szybszą połowę, która leciała 51km (i brata rzecz jasna;), a potem wjechałam kolejką na górę, by porobić im zdjęcia już na trasie. Bezmyślnie wypiłam 3 kawy zanim sama wystartowałam, bo tutaj kawka rano w domu, tam z dziennikarzami, potem jeszcze przed biegiem, bo znajomi jedli śniadanie. Efekt? Dramat! Pierwsze kilometry to było spore przewyższenie. W ogóle 960m na dystansie 16km, to sporo. Praca na dość wysokim tętnie, a tu jeszcze kofeinka… Oblały mnie zimne poty, ledwo łapałam oddech, trzeba było zwolnić. Potem wszystko wróciło do normy, ale piszę ku przestrodze: unikajcie kawy przed startem, a już na pewno takich ilości.
4. Motywacja to podstawa
Każdego z nas co innego motywuje do codziennych treningów: jeden chce schudnąć, drugi przebiec swój pierwszy maraton, trzeci zrobić kolejną życiówkę. Każdy z tych powodów jest dobry: najważniejsze, by go mieć. Dla mnie motywacją zwykle są konkretne zawody. Kiedy wiem, że za kilka czy kilkanaście tygodni mam zaplanowany start, zupełnie inaczej mi się trenuje, jakoś tak lepiej. Bieganie staje się raptem czymś tak naturalnym jak spanie czy jedzenie. Ale zauważyłam, że już podczas samego startu mam inną motywację: nie narobić sobie obciachu przed szybko biegającym facetem. I być może komuś to się wyda głupie, bez sensu, ale na mnie to działa. I nie chodzi tutaj o czas, czy o miejsce tylko o to, by dać z siebie wszystko, bo kiedy masz w domu kogoś, kto walczy do końca, chcesz mu pokazać, że ty też potrafisz. „Jestem z Ciebie dumny. Dzisiaj pobiegłaś najlepiej w tym roku, gdybyś się nie zgubiła, miałabyś świetny wynik. Dwie godziny na 16km z taki przewyższeniem? Brawo kochanie!” – no i czy to nie jest dobra motywacja?;)
5. Nie ufaj innym biegaczom tylko oznaczeniom
Właśnie, skoro już o gubieniu się mowa, to wczoraj na własnej skórze się przekonałam, że to wcale nie jest mit i można się zgubić na ostatnich kilometrach, ba! Nawet na ostatnim kilometrze… No przykro, tym bardziej, że faktycznie wykręciłam świetny czas, ale trudno, nie o to chodzi. Będzie nauczka na przyszłość. Wniosek: nie można w ślepo ufać inny, biegaczom i biec za nimi, trzeba się rozglądać i szukać oznaczeń na trasie. Robiłam to cały czas i nie wiem czemu na ostatnich kilometrach zaufałam plecom przede mną… Chyba endorfiny już mnie tak niosły. Nie ma tego złego, przynajmniej wyszedł półmaraton;) i już na pewno będę bardziej uważna.
6. Kibic na szlaku zasługuje na medal
Wiadomo, podczas biegów ulicznych zwykle na brak dopingu narzekać nie można. Czasem kibice są bardziej zaangażowani, innym razem mniej, ale zawsze są. W górach jest nieco inaczej. Ponieważ w tym roku startuję głównie zagranicą, raczej nikt mi nie dopinguje na trasie ani nie czeka na mnie na mecie. Tym razem jednak w góry pojechała z nami Marta i dopiero zrozumiałam jak wiele to znaczy. Kiedy leciałam i wiedziałam, że czeka na 10 kilometrze, układałam w głowie zdanie, które chciałam jej szybko wykrzyczeć: „Marta, jak chłopaki dobiegną, powiedz im, żeby nie czekali, bo ja dziś nie mam siły, będę później niż myślą”. Dobiegam, jest Marta i krzyczy: „Aniu, jesteś 25 kobietą!”. Nie wierzę. Tak źle mi się biegnie, tak bardzo to tętno daje się we znaki, muszę przechodzić do marszu na podejściach. Owszem, staram się szybko i mocno przebierać nogami ale mam wrażenie, że ociągam się jak ślimak, a tu taka informacja. W Szwajcarii, na takim biegu jestem 25 kobietą czyli najszybsze 10% – szybko kalkuluję w głowie i od razu dostaję zastrzyk energii! I już wiem, czemu chłopaki zawsze powtarzają, jak bardzo im pomagają takie dane na punktach odżywczych, bo to daje więcej energii niż baton, żel czy banan…
7. Każdy start to najlepszy egzamin
I ostatnia refleksja: warto regularnie startować w górach, bo każdy taki start to egzamin, który pokazuje ci, gdzie jesteś. Np. teraz w sierpniu czeka mnie spore wyzwanie. Wiem, że będzie mi ciężko, rezygnowałam już przynajmniej 10 razy i zrezygnuję pewnie jeszcze 5, ale wczorajszy start – mimo tego zagubienia – pokazał mi, że nie jest tak źle, jak sama myślę, że powoli wygrzebuję się z zaległości, jakie mam po kontuzji i wciąż oceniam siebie zbyt surowo. Nie wierzę we własne możliwości, nie potrafię realnie ocenić tego, na ile mnie stać. Dlatego po raz kolejny postaram się spojrzeć na siebie bardziej przychylnym okiem, bo przecież całkiem fajna babka jestem, a takie solidne udko w górach może być pomocne!
Uwierzmy w siebie i gnajmy do przodu!