Z okazji Dnia Kobiet ciąg dalszy niespodzianki, którą zaserwowałam Wam w Walentynki…
Jeśli nie wiesz, o co chodzi, tutaj zaczęła się historia: Przeczytaj tekst.
Tamtego wieczora wyrzuciłam wszystko z szafy i zaczęłam kompletować ubrania. Miało być kobieco, kusząco, ale subtelnie: gigantyczny dekolt, push-up i szorty krótsze od niejednych majtek, to nie jego bajka. Przynajmniej wtedy tak myślałam, a dziś, wydaje mi się, że dobry cycek i kawałek jędrnej pupy działa na każdego, bez względu na to, czy jest hydraulikiem, czy wykłada filozofię. Spojrzałam na swoje nogi: były blade jak ściana. Nic dziwnego, w czasie sesji wysiadywałam całe dnie w bibliotece zamiast jeździć po mieście na rowerze i łapać promienie słońca. Wygrzebałam z dna kosmetyczki znienawidzony samoopalacz, którego nie używałam od wielu miesięcy. „Pachniesz jak zupka” – podsumowała mnie któregoś dnia wykrzywiona bratanica, kiedy układałam ją do snu. Przez chwilę zastanawiałam się jaką zupką mogę pachnieć, a później sama poczułam, że samoopalacz już wszedł w reakcję z moją skórą. Cóż za trafne porównanie! Faktycznie pachniałam jak babciny rosół. Że też dzieci zawsze muszą być szczere do bólu? Od tamtej pory od „zupki” trzymałam się z daleka. Wolałam być blada jak ściana, ale pachnieć jak budyń waniliowy albo kawałek czekolady, a nie rosół. Spojrzałam jeszcze raz na swoje nogi i zdecydowałam, że do rana wszystko wyszoruje. Wezmę kilka razy prysznic i będzie po sprawie.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, w każdej pozycji było mi niewygodnie. Po głowie krążyły tysiące myśli: jak on teraz wygląda, czym się interesuje, co przeczytał w ciągu ostatniego roku. Wiedziałam, że warto sobie przygotować jakiś repertuar tematów, bo nogi – blade czy opalone – nie wystarczą. Przyda się pomoc jakiegoś Topora, Tolkiena, Bukowskiego, czy innego Hellera. Na szczęście trochę tego przeczytałam, więc o ten wątek byłam spokojna. Co dalej? Fotografia! Ostatnio wspominał, że lubi robić zdjęcia, w wolnych chwilach przegląda albumy, ma kilku swoich ulubionych fotografów. Na tym zupełnie się nie znałam. Co prawda, jeszcze jako nastolatka zrobiłam kilka kursów i chciałam rozwijać ukryte talenty, ale musiały być schowane bardzo głęboko, bo nigdy nie udało mi się do nich dogrzebać. Po trzeciej próbie, gdzie brodaty pan o niezwykle spokojnym usposobieniu, usiłował mi wyjaśnić, z jakich części zbudowany jest aparat i co to jest ogniskowa, odpuściłam sobie na dobre. Ale w razie czego as w rękawie był: swoje godziny w ciemni odsiedziałam, dziesiątki zdjęć wywołałam, a to, że były do niczego, można przemilczeć. Tu się doda, tam podkoloruje i przyzwoitą historię da się z tego skleić. Widać już wtedy była we mnie dziennikarska żyłka. Zasnęłam spokojnie.
Następnego dnia dokończyłam pakowanie i wszelkie zabiegi pielęgnacyjne. By mieć całkowitą pewność, że zmyłam z siebie rosołową woń, pod prysznic wskoczyłam jakieś cztery razy, a na koniec wmasowałam w skórę solidną porcję masła o zapachu migdałów. W osiedlowym sklepie zdążyłam się jeszcze zaopatrzyć w kilka małych buteleczek arbuzowego bacardi, które w tamtym okresie, w upalne dni było moim najczęstszym wyborem jeśli chodzi o alkohol i byłam gotowa na podbój świata!
Pierwszą butelkę otworzyłam jeszcze w samochodzie. Wiedziałam, że tak zupełnie na trzeźwo mogę nie udźwignąć tematu, a lekki rauszyk tylko nieco mnie rozluźni, ośmieli.
– No proszę! Widzę, że wakacje pełną parą – Piotr, mąż Majki, który zaoferował, że może mnie zabrać na miejsce, od razu się ożywił.
– W piątek zdałam ostatni egzamin. Byłam taka zmęczona, że nawet jednego piwa nie zdążyłam wypić z tej okazji. Uwierzysz w to? Ja po prostu spałam. Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło.
– Czyli widzę, że mam podobny system nauki: last minute?
– Chyba 90% studentów praktykuje tę metodę – uśmiechnęłam się i przechyliłam butelkę. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? Nie martw się, nie zamierzam się upić. Chciałam tylko symbolicznie spuścić z siebie powietrze.
– Coś ty, pewnie, że nie mam nic na przeciwko. Sam bym się chętnie napił, gdybym nie musiał prowadzić. A jeszcze chętniej cofnąłbym się na studia.
– Żartujesz! Ja bym wszystko dała, żeby już mieć to za sobą i zacząć żyć. Zająć się ważnymi rzeczami – rozsiadłam się wygodnie.
– Czyli pracą na etacie i pieluchami, lekarzami, zebraniami? Korzystaj póki możesz! – udzielił mi rady, a ja zamierzałam z niej skorzystać. W stu procentach.
Od razu go wypatrzyłam. Stał zaraz za domkiem i przenosił cegły. Zmężniał, wyrósł, zdążył się opalić. Miał na sobie tylko wielkie rękawice, pomazane trampki i porwane, jasne jeansy, które zatrzymały się poniżej kości biodrowych. Nic się nie zmieniło w ciągu tych 12 miesięcy. Nie zmienił się raptem w opasłego, wysypanego pryszczami nastolatka, wyglądał jeszcze lepiej niż wtedy, a ja wiedziałam, że tym razem mu nie odpuszczę.
– O, widzę, że się nie lenią. Chcemy wybudować taki mały, porządny domek, bo nasz już się sypie – Piotrek próbował wyjaśnić, skąd się wziął ten mały plac budowy.
– Świetny pomysł! Nie to, żeby z tym domkiem było coś nie tak, ale zawsze macie tylu gości, że przyda się dodatkowa przestrzeń. Pomóc ci w czymś? Zabrać coś z bagażnika? Przygotować coś do jedzenia? – zapytałam.
– Nie, daj spokój. Wszystko mam gotowe, zrobicie sobie grilla wieczorem. Tomek lubi dłubać w kuchni, co niestety po nim widać. Tomek, chodź tutaj! Przywiozłem jedzenie! – krzyknął na całe gardło.
– A piwo? – momentalnie padła riposta.
– A dowodziki są?
– Oj tato, nie wygłupiaj się. Jedno piwo za dobrą robotę mógłbyś przywieźć! – Tomek podbiegł do samochodu. Rzeczywiście, w ciągu ostatniego roku zrobił się nieco okrąglejszy, ale nie wyglądał źle, sprawiał wrażenie sprawnego i pełnego energii. – Nina! Nie wiedziałem, że będziesz! – ucieszył się. Znaliśmy się od dziecka. Był dla mnie jak młodszy brat, którego nigdy nie miałam.
– Zostajesz z nami, czy wracasz dzisiaj z ojcem?
– Zostaję – przytuliłam go na powitanie.
– Super! Napijemy się piwka – szepnął po cichu i puścił mi oko.
– Słyszałem! – Piotrek zamknął bagażnik i wręczył Tomkowi sześciopak Lecha. – Po dwa na głowę i na tym koniec. Nie ma żadnego jeżdżenia na rowerach do miasteczka. Z resztą i tak już wszystko będzie zamknięte.
Kamil przywitał mnie zwykłym „Hej!”. Tak, jakby zapomniał o tamtej nocy. Zupełnie się tym nie przejęłam. Miałam przed sobą cały wieczór i całą noc.
Jakieś dwie godziny później, Piotr zostawił nas z krótką listą nakazów, zakazów i zadań do wykonania, a ja rozłożyłam się wygodnie w hamaku, który wypatrzyłam między dwoma starymi drzewami. Zabrałam ze sobą różową buteleczkę i opasłe tomiszcze, które w ostatniej chwili wrzuciłam do plecaka, to była właśnie „Gra w klasy” Cortazara. Z góry wiedziałam, że ten wybór skazany jest na klęskę: bo niby jak skupić się na złożonej fabule, kiedy wokół dzieją się takie rzeczy? Ale przeszło mi przez myśl, że „Gra w klasy” zrobi na nim dobre wrażenie. Z pewnością lepsze niż „Lesio” Chmielewskiej, którego rzeczywiście czytałam. Choć dziś w „Lesiu” nie widzę nic złego, ale jak człowiek młody, to myśli, że trzeba czytać wyłącznie literaturę z najwyższej półki, a przynajmniej takie sprawiać wrażenie.
Było piękne, upalne lato, a ja nie musiałam nic. Zdałam wszystkie egzaminy, nie zdążyłam jeszcze znaleźć żadnej pracy na wakacje, leżałam z dobrą książką, drinkiem w ręku, a jakieś 15 metrów przede mną Kamil, zasuwał bez koszulki i układał cegły. Czego chcieć więcej?
Obrałam taką taktykę: czytałam kilka stron, a potem robiłam krótką przerwę na inne przyjemności. Przyglądałam się, jak każdy mięsień jego ciała, napina się i pracuje. Wyobrażałam sobie, że zamiast ciężkich cegieł, Kamil unosi do góry moje uda i opiera mnie o ścianę domu. Patrzy na mnie tymi wielkimi, niebieskimi oczami. Sprawia, że czuję się tak, jakbym stała przed nim zupełnie naga, nie mogła niczego ukryć. Kiedy napięcie sięga zenitu, nachyla się jeszcze bliżej i wilgotnymi ustami dotyka moich ust. Zaczyna powoli, ale od razu łapczywie, głęboko, jakby chciał mnie pożreć w całości. Jakby całą wieczność przymierał głodem i liczył na to, że to właśnie ja go wreszcie nakarmię. Jego miękkie wargi poruszają się coraz szybciej, a język odwiedza każdy zakamarek moich ust. Nagle między udami wyczuwam ciepłą dłoń. Ten jeden prosty gest doprowadza mnie do szału. Czuję, że koronkowe majtki, które mam pod sukienką, robią się wilgotne. A on trzyma dłoń w tym samym miejscu i tylko delikatnie ją uciska. Chcę więcej, chcę wszystko, chcę teraz!
Pamiętam, że to właśnie wtedy postanowiłam przejąć inicjatywę. Nie przyszło mi to łatwo. Nigdy nie byłam jedną z tych kobiet, które zalotnie się uśmiechają i rozbierają mężczyzn wzrokiem, wysyłają łatwe do odczytania sygnały. Zawsze chciałam taka być, wtedy wszystko w życiu przychodziłoby mi dużo łatwiej, ale nie byłam. Po prostu. Co zrobić? Jeśli w ogóle udawało mi się wysłać jakikolwiek sygnał, to zazwyczaj był on sprzeczny z intencją. Kiedy ktoś wpadł mi w oko, natychmiast wchodziłam w jakąś dziwną rolę, której w żaden sposób nie da się wytłumaczyć. Unikałam kontaktu wzrokowego, dotyku, uciekałam bez pożegnania. W jednej chwili traciłam całą pewność siebie i znowu stawałam się małą dziewczynką, której trzeba poświecić uwagę, uwieść słodkim cukierkiem, zaczarować barwną historią. Dziś podobno niewiele lepsza ze mnie flirciara, ale chociaż tej pewności siebie nie tracę. Mimo wszystko wolałam i wolę być uwodzona. Zawsze bardzo czekam na te pierwsze, porozumiewawcze klepnięcia po ramieniu, czy przytrzymanie dłoni w czasie opowiadania anegdoty, na te nienaturalnie wydłużone spojrzenia. Lubię, kiedy na pożegnanie ktoś przytula mnie delikatnie i chwilę głaszcze po plecach. Raptem, zupełnie niekontrolowanie, serce zaczyna bić mocniej, a każdy oddech coraz ciężej złapać. I wiesz, że już niedługo, już za chwilę on znajdzie okazję, by się nachylić i swoimi niecierpliwymi ustami dotknąć twoich ust. Ale nie Kamil, nie wtedy. Przecież nawet nie przyszłoby mu do głowy, że mam na niego ochotę. Kilkanaście lat temu związki z młodszymi facetami, nie były jeszcze czymś tak popularnym i atrakcyjnym jak teraz. Poza tym umówmy się, to dotyczy raczej relacji: ona – między trzydziestką a czterdziestką, on – jakieś 25 lat, a nie studentka i licealista. W tym wieku z pozoru nic nie znaczące 5 lat różnicy to przepaść! Dwie osoby na zupełnie innych etapach życia. Owszem, wizja kusząca, ale raczej dla dojrzewających chłopców, nie studentek, które znacznie chętniej fantazjują o wykładowcach. Ale ja jakoś nie fantazjowałam, dlatego opróżniłam butelkę do końca, by dodać sobie odwagi, zamknęłam tę nieszczęsną „Grę w klasy” i krzyknęłam:
– Zrobiłam się potwornie głodna! Czy możemy coś z tym zrobić?
Tomek, chętnie rzucił wszystko i wziął się za przygotowywanie grilla. Mi powierzył warzywa:
– Masz, dziewczyny zawsze chcą robić jakieś sałatki, ty pewnie też, więc może coś z tego wykombinujesz. Mi wystarczy porządny kawał mięcha, opiekany chleb i piwo. Właśnie! Wstawisz browar do lodówki, jak będziesz w kuchni?
Wstawiłam i dorzuciłam jeszcze kilka swoich buteleczek, które miały do spełnienia jedną misję: dodać mi odwagi. Jak się za to w ogóle zabrać? Powiedzieć coś? Zrobić? Jak mu pokazać, że przyjechałam tu dla niego? Nie miałam pojęcia. Postanowiłam niczego nie planować i pójść na żywioł, zobaczyć, jak sytuacja się rozwinie.
Na szczęście rozwinęła się szybciej niż myślałam…
– Muszę iść do łazienki – powiedziałam w pewnym momencie, kiedy już wszyscy zdążyliśmy się najeść do syta. Siedzieliśmy przy kominku i oglądaliśmy gwiazdy. Tak, przy kominku, nie przy ognisku. Też nigdy wcześniej ani później nie widziałam prawdziwego kominka z cegły, który stał w ogrodzie. Może wybudowali go już myślą o nowym domu? A może po prostu pełnił funkcję grilla? Nie wiem, nie pamiętam i szczerze mówiąc, nic mnie to wtedy nie obchodziło. Adaś smacznie spał, Tomek zapalił jointa i odpłynął, a ja realizowałam swój plan i sypałam kolejnymi tematami, które przygotowałam sobie poprzedniej nocy. Kamil połknął haczyk. Nie od razu, musiałam się gimnastykować dobrą godzinę, żeby zobaczyć ten błysk w oku, ten uśmiech, ale w końcu „kupiłam” go swoimi symbolami u Kafki i innymi parabolami.
– Pójdę z tobą. Mam latarkę – podniósł się za mną. Żeby dostać się do „toalety”, która przypominała latrynę z obozów harcerskich, trzeba było pokonać jakieś 100 może 120 metrów. W ogrodzie nie było żadnego oświetlenia, więc abstrahując już od tego, co mi chodziło po głowie, takie towarzystwo było na wagę złota. Od dziecka bałam się ciemności, a ta z dala od świateł wielkiego miasta przerażała mnie jeszcze bardziej. Szliśmy noga za nogą między drzewami, krzakami i wysoką trawą. Słyszałam różne owady, których nie potrafię zidentyfikować i tylko modliłam się w myślach, by któryś z nich nie wleciał pod moją koszulkę albo nie zaplątał się we włosach.
– Powiem ci coś. Tylko się nie gniewaj proszę, w gruncie rzeczy to jest komplement – zaczął. – Nigdy cię nie lubiłem. Uważałem, że jesteś ładną, pustą dziunią, która lubi drogie ciuchy i nie wiem, sushi. Ale spotykamy się przypadkiem już drugi raz i drugi raz rozmawia mi się z tobą tak, jak z nikim – był tak podekscytowany swoim odkryciem, że wymachiwał latarką w każdą stronę tylko nie w tę, w którą trzeba.
– Jest taki problem: ja lubię sushi! – zażartowałam i zniknęłam za rozsypującymi się drzwiami „toalety”. Przez moment próbowałam zebrać myśli, ale ze względu na zapachy, to nie było najlepsze miejsce. Ucieszyłam się ogromnie, bo mój plan działał. W drodze powrotnej postanowiłam, że nie ma na co czekać, że równie dobra okazja może się nie powtórzyć. Wspięłam się na palce i najzwyczajniej w świecie go pocałowałam. Chyba pierwszy raz w życiu zrobiłam to z własnej inicjatywy. Choć nie, gdy byłam mała, podobno chłopcy bali się wychodzić na podwórko, gdy słyszeli mój donośny głos, bo latałam za nimi i wszystkich całowałam. Gdzie się podziała ta odwaga? Zrobiłam to bardzo delikatnie, powoli, ale stanowczo. Tak, by wybadać sytuację. Poczułam jego ciepłe usta. Rozchylił je delikatnie i pozwolił, bym zajrzała głębiej. Jeszcze do mnie nie zdążyło dotrzeć to, co się dzieje, kiedy Kamil nagle odsunął się o kilka centymetrów, chwycił mnie delikatnie za ramię i powiedział:
– Nie mogę. Przepraszam. Bardzo bym chciał. Co ja mówię? Zajebiście bym chciał! Nawet nie masz pojęcia, jaki to dla mnie komplement. Nina Pokorska – bo tak jeszcze wtedy miałam na nazwisko – właśnie mnie pocałowała! Nie wierzę! – mówił podekscytowany.
– Cicho! Tomek cię usłyszy! – szepnęłam.
– Nina, ale ja nie mogę. Naprawdę, bardzo cię przepraszam – zawahał się przez moment, a ja stałam, milczałam i czekałam. – Jest taka jedna dziewczyna. Zakochałem się. Nie wiem, czy coś z tego będzie, długo już za nią łażę i staram się, jak tylko mogę, a na razie niewiele z tego wynika, ale pojawiło się światełko w tunelu. Nie mogę teraz tego spieprzyć – mówił szybko i głaskał mnie po twarzy, jakby nie wiedział, co zrobić z rękoma. Denerwował się.
Właściwie w ogóle mnie to nie ruszyło. Spodziewałabym się, że jeśli coś pójdzie nie po mojej myśli, po tylu miesiącach wyczekiwania i godzinach spędzonych na przygotowaniach, porażka mnie rozłoży na łopatki. Ale nie rozłożyła. Jakoś zupełnie nie wzięłam pod uwagę wariantu, że przecież on może mieć dziewczynę. Prosta sprawa, koniec kropka. Liczyło się tylko to, że chciał. Widziałam to w jego oczach, czułam, gdy mnie dotykał. W tamtej chwili to było najważniejsze. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę i wróciliśmy do Tomka. Coś opowiadał, ale nie pamiętam ani słowa. Nie słuchałam, nie widziałam, nie było mnie tam.
– Przyniosę jeszcze piwko. Chcesz to swoje różowe paskudztwo? – Kamil uśmiechnął się tak, że trudno było mu nie odpowiedzieć tym samym. – Tomek, piwko, czy masz dość?
– Ja to bym się teraz napił tej twojej pigwówki – powiedział po chwili zadumy.
– Zapomniałem o niej! No jasne, że pigwówka! Nina?
– Nie, dzięki, zostanę przy swoim. Zawsze, jak dam się ponieść i mieszkam to i owo, następnego dnia bardzo żałuję. Dawaj arbuzowego drina – zadecydowałam ostatecznie.
Wszystko wróciło do normy: Tomek po kilkunastu minutach znowu się odciął i zatopił w muzyce, a my gadaliśmy o wywoływaniu zdjęć – o czym, jak już wiadomo, nie miałam bladego pojęcia, ale szłam w zaparte, że to uwielbiam i robię w każdej wolnej chwili. Kiedy już weszłam do tej rzeki, to trzeba płynąć z jej nurtem, bez względu na to, jaki miał być finał historii. Ale finał okazał się całkiem przyjemny.
Jakiś czas później wyszliśmy wszyscy na niewielkie wzniesienie tuż obok, żeby popatrzeć w rozgwieżdżone niebo. Już zapomniałam, że z dala od warszawskich neonów i spalin wygląda zupełnie inaczej i widać na nim wszystko. Zatopiłam się w tej ciszy, spokoju, wdychałam zapach lata: drewnianego domu, trawy, rozgrzanej ziemi. Nagle poczułam, jak od tyłu obejmują mnie dwie ręce. Zamknęłam oczy. Chciałam, by ten moment trwał jak najdłużej, najlepiej całą wieczność. Chciałam czuć na sobie jego dłonie, oddech, bicie serca. Chciałam zasnąć obok i szczelnie się nim otulić. Tomek nawet nie zauważył w tym nic dziwnego. Może to efekt miksu: pigwówka z piwem plus trawka, a może odebrał to jak zwykły „siostrzany” gest, bo czasem i on mnie przecież przytulał. Ale nigdy w ten sposób. Odwróciłam się i wyszeptałam:
– Dzisiaj śpisz ze mną.
To nie było pytanie, ani też żaden rozkaz, czy żądanie. Jedno spokojnie wypowiedziane zdanie, które zakładało, że tak po prostu będzie i tyle. Że żadne miłości, zobowiązania, obietnice, czy zasady nie mają teraz znaczenia. Jestem tylko ja, on i ta jedna ciepła noc, którą za kilka godzin przegoni nieunikniony świt.
tekst: Anna Szczypczyńska
zdjęcia: Marek Sławiński
Wielkie dzięki dla modelki!