Kilka dni temu w Warszawie miałam bardzo przyjemny wywiad. Nelka drzemała w wózku, a ja popijałam sobie kawkę na Palcu Trzech Krzyży z dziennikarką jednego z najbardziej poczytnych serwisów w Polsce. W pewnym momencie padło pytanie: “Dziecko to jednak duży stres. Wywraca świat do góry nogami. Jak sobie z tym poradziłaś w pierwszych miesiącach życia Nelki? Byłaś strzępkiem nerwów?”. Zastanowiłam się przez chwilę. Jasne, teraz to już zupełnie inna bajka, ale pierwsze miesiące były bardzo ciężkie. Przypomniałam sobie te nieprzespane noce, częsty płacz, którego przyczyny nie umiałam wyczuć i siebie z tamtego okresu. Pamiętam, jak zrywałam się o 6 rano razem z Rudzikiem, gdy szykował się do pracy i pędziłam do toalety, żeby umyć zęby i wziąć prysznic nim mała się obudzi. ”Ja chyba po prostu totalnie wrzuciłam na luz. Moim zdaniem to najlepsza metoda” – odpowiedziałam na pytanie. Z perspektywy czasu, kiedy już nie boli mnie głowa z powodu deficytu snu i kiedy nie muszę się stresować tym, że rano nie będę miała jak sobie zrobić śniadania, czy jak się umalować, stwierdzam, że ten luz, ten spokój to najlepsze, co możemy dać sobie i dziecku.
Nie będę ściemniać, że od początku byłam taka bardzo wyluzowana. Martwiłam się każdym nietypowym objawem, a trzy ukąszenia komara obok siebie zdiagnozowałam jako Ospę. Na szczęście Nelka pierwsze miesiące swojego życia spędziła w Holandii, gdzie lekarze nie doszukują się chorób, których nie ma i dają dzieciom przyzwolenie na kupy we wszystkich kolorach tęczy. „To normalne, proszę się nie przejmować” – usłyszałam jakieś trzy razy podczas standardowych wizyt u lekarza i rzeczywiście przestałam szukać dziury w całym. Ale nie o tym chciałam Wam dzisiaj opowiedzieć, tylko o tym, jaki miałam sposób na to, by nie oszaleć, nie nabawić się depresji tylko czerpać radość z pierwszych miesięcy życia z Nelką. U mnie sprawdziła się taka metoda.
Nie nastawiałam się na raj
Wiecie, że zawsze staram się mieć pozytywne nastawienie do życia. Nawet jeśli coś jest nie tak, staram się szukać wyjścia, dostrzec jakieś plusy tego, że coś poszło nie po mojej myśli, odnaleźć się w nowej sytuacji. Z ciążą i narodzinami dziecka zrobiłam nieco inaczej: nastawiłam się na najgorsze. Serio. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko, pracowaliśmy na to, a dwie kreski na teście ciążowym sprawiły, że ryczałam ze szczęścia. Jednak od początku zdawałam sobie sprawę z tego, że to nie będzie sielanka. Że to nie będą tylko różowe sukieneczki, misiaczki, buziaczki i przytulanki, ale też zmęczenie, kupy, ulewanie, płacz i inne takie. Nastawiłam się na to, że będzie ciężko. Wychodziłam wręcz z założenia, że przez pewien czas zostanę wyłączona z życia, dlatego w ciąży nie leżałam i nie pachniałam, choć mam nadzieję, że jednak pachniałam ;), tylko pracowałam od rana do wieczora, żeby zrobić jak najwięcej nim Nelka przyjdzie na świat. Nie mogłam zrozumieć, że koleżanki wokół głaskały się po brzuchu i wzdychały: „Jej, jeszcze 10 tygodni muszę czekać. Chciałabym już zobaczyć moje maleństwo”. Ja prosiłam moje „maleństwo”, żeby siedziało jak najdłużej, bo muszę napisać jeszcze tyle i tyle artykułów, przygotować 12 ofert i odpisać na tyle maili, że głowa mała.
Pamiętam, że z wyprzedzeniem przygotowałam do Be Active, gdzie mam swoją stałą rubrykę, artykuły na kolejne pół roku, bo liczyłam się z tym, że może mi się trafić ciężki egzemplarz i nie chcę żyć w stresie, że nie wywiązałam się z jakich obowiązków. Rodziłam w poniedziałek, a ostatnie teksty pisałam jeszcze w niedzielę wieczorem. Potem przekazałam Rudzikowi wszystkie swoje dostępy i poprosiłam, by przez kilka tygodni trzymał pieczę nad moimi sprawami, bo ja się całkowicie wyłączam.
Urodziła się Nelka! Najpiękniejszy dzień w moim życiu! Każda matka wie, że tych emocji nie da się ubrać w słowa. To uczucie, kiedy bierzesz krew z krwi w swoje ręce i czujesz zapach małej, ciepłej główki… Czuję go nawet teraz, kiedy to piszę. Ale miałam rację – trafił mi się cudowny egzemplarz, jednak nie z tej grupy „łatwych w obsłudze”. Nie spała tylko ucinała sobie krótkie drzemki, więc nie dało się nic zrobić. Dość dużo płakała, trzeba było wiecznie nosić ją na rękach i robić przysiady. Pamiętam, że każdy bał się z nią zostać sam na sam czy zabrać nawet na krótki spacer, bo była jak tykająca bomba: nigdy nie wiesz, kiedy się obudzi. Ale dość tego straszenia. Od początku była największym cudem, jaki w życiu widziałam… Po prostu wiem, że są nieco prostsze w obsłudze dzieci 😉 Mimo wszystko poczułam, że jest lżej niż myślałam. Ten fakt, że przez wiele miesięcy wyobrażałam sobie to zmęczenie, ten brak możliwości zrobienia czegokolwiek sprawił, że łatwiej to zaakceptowałam. Nie przeżyłam szoku, jak te moje koleżanki, które czekały na urocze, roześmiane maleństwo. I nie mówię, że trzeba się nastrajać na najgorsze. Mówię tylko, że mi to pomogło 🙂 Przeżyłam miłe zaskoczenie, że jednak da się trenować, da się, pracować i to nawet wtedy, gdy dziecko ma kilka miesięcy, a Ty jesteś za granicą i nie masz rodziny ani żadnej pomocy – bo tak było przez kilka miesięcy. Tylko trzeba chcieć i często zrezygnować z innych rzeczy. W moim przypadku nieoceniona też była pomoc Rudzika, który owszem, wychodził codziennie na 10 godzin do biura, ale potem wracał i mi we wszystkim pomagał.
Biała bluzka? Wymyślny obiad? Umyta podłoga? To nieważne!
Druga sprawa, która bardzo mi pomogła, to totalny luz. Mam wrażenie, że nasze niezadowolenie i frustracja często wynikają z tego, że chcemy zrobić wszystko na raz: być świetną matką (cokolwiek to oznacza), piękną, uśmiechniętą żoną, która podskoczy na fitness, świetnie się uczesze i umaluje, a zanim to zrobi, to przygotuje 3-daniowy obiad i umyje podłogę. Acha, ja jeszcze chciałam w tym czasie pracować i napisać książkę. Nie da się. Jeszcze zależy jak egzemplarz nam się trafi, ale zazwyczaj nie warto nawet próbować, bo jak chcemy być mistrzami we wszystkim to wiecie jak to się kończy… Na szczęście szybko do mnie dotarło, że nie ma co strugać bohaterki i warto skupić się tylko na najważniejszych sprawach. Zaakceptować fakt, że Nelka wstaje wcześnie, ucina sobie krótkie drzemki i najlepiej czuje się na zewnątrz. Dlatego codziennie zrywałam się rano, nie malowałam, nie jadłam śniadania, no chyba, że przygotowałam je sobie poprzedniego dnia i wstawiłam do lodówki, tylko myłam zęby, wskakiwałam w jeansy i już o 8.00 rano wychodziłam z nią na spacer. Wracałam przed 17.00. Śniadanie jadłam na spacerze, lunch jadłam na ławeczce w parku, umawiałam się z innymi mamami, innym razem łaziłam sama po mieście.
Jeśli chcesz przeczytać więcej na temat tego, jak wracałam do formy po ciąży oraz szukasz sposobów na to, by wywrócić swoje życie do góry nogami, polecam Ci moją książkę: Zakochaj się w bieganiu!, gdzie rozszerzyłam temat 😉