To się dzieje nagle. To przychodzi zupełnie znienacka. Oczywiście tylko w przypadku tych nieuporządkowanych osób, które nie robią skrupulatnie notatek w kalendarzu. Osób takich jak ja. Raptem w głowie pojawią się dziwne myśli, nad którymi tracę kontrolę. Z emocjami jest jeszcze gorzej. Najdrobniejsza rzecz, na którą w normalnych okolicznościach przyrody, nie zwróciłabym uwagi, robi się tak irytująca, że wywołuję złość, gniew, bardzo żywą gestykulację, a niekiedy kończy się i łzami. O tak, kiedy już pojawiają się łzy, Rudzik przyjmuje inny wyraz twarzy, bo już wie, że nie zwariowałam. Te łzy pojawiają się tylko raz w miesiącu i mogą oznaczać tylko jedno: „Kiedy będziesz miała okres?” – pyta spokojnie.
„Wcale nie teraz!” – żywo zaprzeczam, ale w głowie szybko liczę dni i już wiem, że mnie rozgryzł. No ale przecież nie dam mu tej satysfakcji! Jeśli się przyznam, wyjdzie na to, że nie mam racji, że znowu dałam się ponieść hormonom, że dwa dni później zupełnie inaczej bym zareagowała. Przecież ja jestem wściekła i trzeba coś z tym zrobić. Przecież nie wymyśliłam sobie problemu!
Jednak wymyślam. Regularnie, mniej więcej co cztery tygodnie przestaję być sobą. Dokładnie na dwa dni – już to sobie zaobserwowałam – wstępuję we mnie jakaś mała wiedźma, która czepia się każdego zdania, głupio odpowiada, trochę tak, jakby szukała dziury w całym. Najlepsze jest to, że owo uczucie gorąca, które nagle zalewa moje ciało, przychodzi falami. Kiedy się pojawia, jest tak silne, że nie umiem utrzymać języka za zębami i muszę wtrącić swoje bezsensowne 3 grosze, a kiedy odpływa, sama znowu jestem sobą i myślę: „Matko, co mi do łba strzeliło?”.
„Te dni”, „Babskie dni”, „Trudne dni” – ile kobiet, tyle określeń na okres. Niby każda z nas znosi go inaczej, niby za każdym razem jest inny, a jednak skądś te wszystkie żarty są. W jakiś sposób w tych męskich głowinach przez lata pożycia w towarzystwie różnych kobiet wyrobił się radar: „Wycofaj się. Ona nie myśli logicznie. Zbliżają się te dni”. Pamiętam, że już w liceum koledzy wiedzieli, co się święci. „O Szczypczyńska, widzę, że okres się zbliża”. No i faktycznie się zbliżał. Wiedzieli to lepiej ode mnie!
Ta dziwna ochota na gorzką czekoladę, albo najlepiej takie porządnie czekoladowe lody i lampkę czerwonego wina, daje mi już jakiś sygnał. Te zachcianki różnią się od codziennych. To nie jest coś z gatunku: „Zjadłabym sobie”. O nie! To jest sprawa życia i śmierci. Ta czekolada po prostu MUSI zostać skonsumowana. MUSI. Nie ma innej opcji.
„Spoko, luz, nie przeszkadzasz mi, mam okres. Leżę w domu i jem lody. Wiesz co? jestem beznadziejna. Miałam nie jeść słodyczy, ale nie mogłam się powstrzymać. Wyskoczyłam po nie przed chwilą do nocnego. Tak, w tę ulewę!” – odpowiedziała mi przyjaciółka, kiedy zapytałam, czy nie dzwonię za późno.
Czyli nie tylko ja tak mam. Czyli nie tylko we mnie raz na cztery tygodnie na dwa dni wstępuje potwór. To raczej taka mała, rozpuszczona dziewczynka, która wszystko chce mieć tu i teraz, tupie nogą i płacze, gdy coś jest nie po jej myśli. Nie lubię tej małej dziewczynki, ale nie umiem jej w sobie ujarzmić. Idę na trening, pomaga, ale po prysznicu i kolacji znowu daje o sobie znać. Dobrze, że tylko przez dwa dni. Dobrze, że tylko falami. Wstępuję we mnie na chwilę, a potem wychodzi potupać gdzie indziej i wraca.
„Raz na cztery tygodnie mam ochotę się wyprowadzić” – powiedział Rudzik jak zwykle ze swoją rozbrajającą szczerością. „Ale tłumaczę sobie, że to tylko dwa dni, że to zaraz minie i wszystko wróci do normy”. I wraca. Choć wciąż szukam sposobu na to, by jakoś te małą dziewczynkę sobie wychować, by dała nam wszystkim pożyć. Przyznaj się, znasz ją? Też do ciebie wpada, co?