Gdybym powiedziała, że w ogóle nie jem mięsa, za chwilę usłyszałabym od fanów „stejków” i wyznawców diety paleo, że postradałam zmysły i idę złą drogą. Jeśli oznajmię, że stawiam na dietę jaskiniowca i na talerz kładę wszystko to, co chodziło lub rosło, weganie i wegetarianie pokiwają mi palcem i podeślą linki do filmików, które sprawią, że przez najbliższy miesiąc mięsa czy jajka nie tknę. Jeśli napiszę, że nie jem pszenicy, usłyszę: „A po co? Co za głupia moda!”. Jeśli powiem, że jem, usłyszę „Wywal pszenicę ze swojej diety już dziś. Koniecznie!”. Te kilka lat zwracania uwagi na to, co jem, nauczyły mnie jednego: zawsze będę robić coś nie tak czyimś zdaniem. I chrzanić to, ma być tak, żebym robiła dobrze sobie.
Kiedy byłam nastolatką i na początku studiów, jeśli chodzi o żywienie interesowała mnie tylko jedna kwestia: wyglądać dobrze. A wiadomo, jak człowiek młody i niebrzydki, to zawsze będzie dobrze wyglądał: czy to zje marchewkę, czy nafaszerowanego cukrem batona musli, czy to pośpi osiem godzin, czy dwie. Istniała tylko jedna zasada: nie jeść za dużo, żeby zachować odpowiednie proporcje. A z tego względu, że spożywało się spore ilości alkoholu, to warto było „zaoszczędzić” kalorie z posiłku, żeby można było się wieczorem zabawić.I tak rano wyglądało się mniej więcej tak:
Tak, tak, brzmi strasznie, ale co tu udawać – tak było. Każdy wiek rządzi się swoimi prawami. I co więcej: w ogóle tego nie żałuję, bo przynajmniej wybawiłam się, kiedy był na to czas, przetestowałam na sobie bardzo różne warianty, jeśli chodzi o sposób na życie i dziś wiem, co mi pasuje, a co nie.
Dopiero w wieku dwudziestu paru lat dotarło do mnie, że wygląd wyglądem (wiadomo, każdy chce mieć fajną cerę, gładką skórę i sexy kształty i nie ma co udawać, że nam na tym nie zależy), ale ważne jest też to, co się dzieje w środku. Zaczęłam szukać sportu dla siebie i zwracać uwagę na to, co położę na talerz. W końcu i nasz wygląd i samopoczucie zależą od tego, co zjemy. Przez ostatnich 8 lat testowałam na sobie różne podejścia do żywienia. Eliminowałam poszczególne składniki i patrzyłam, jak się czuję, jak wyglądam, co mi odpowiada, a co nie. Mieszkałam w tym czasie w różnych miejscach, dużo podróżowałam, poznałam mnóstwo ludzi, przeczytałam sporo książek, zrobiłam nawet kilka kursów, żeby dowiedzieć się więcej. Miewałam różne fazy: wyjeżdżałam na oczyszczające detoksy, gdzie funkcjonowało się niemalże wyłącznie o wodzie, stosowałam diety warzywno-owocowe, by oczyścić organizm, by potem przez rok nastawić się na warzywa, mięso, ryby, jaja i orzechy. Przez jakiś czas byłam tak ekstremalna, że znajomi bali się mnie gdziekolwiek zapraszać. Wiecznie słyszałam: „Ale co Ty jesz, żebyśmy wiedzieli, co możemy ugotować?”.
Ok, wyglądałam bardzo dobrze, ale czy byłam szczęśliwa? Nie, bo ciągle musiałam się dopytywać, czy oby na pewno nie ma tutaj składnika A, B czy C. Zrezygnowałam z dań, które uwielbiałam. Kasza jaglana czy owsianka na śniadanie poszły w odstawkę, bo węglowodany są be. Owoce jadłam tylko raz dziennie, bo przecież to cukier, a cukier to zło. Śliniłam się na widok ananasa czy mango, marzyłam o tym, żeby się w nie wgryźć albo zrobić sobie smaczne smoothie, ale nie, bo za wysoki indeks glikemiczny. Kiedy wypiłam czerwone wino (a powiedzmy sobie szczerze: kocham dobre, wytrawne winko), miałam potworne wyrzuty sumienia. To już zakrawało o jakąś chorobę. Dość! Przecież to jakaś totalna bzdura! Czy ja jestem kulturystą, który szykuję się na zawody i musi mieć widoczny każdy mięsień? Na szczęście nie wiem nawet kiedy, ale w pewnym momencie coś sprawiło, że wróciłam do normalności. Być może nawet bieganie, bo kilka lat temu stopniowo zaczęłam zmieniać podejście.
Jasne, mogłabym wyglądać lepiej, ważyć mniej (no może nie aktualnie z siódmym miesiącu ciąży;), ale czy byłabym taka szczęśliwa, jak jestem teraz? Dziś moja jedzeniowa filozofia wygląda tak: jeść jak najwięcej nieprzetworzonych produktów i tak jemy w domu. Jeśli z czegoś rezygnuję, to dlatego, że czuję się po tym źle, wiem, że mi szkodzi. Nasze zakupy za każdym razem wyglądają bardzo podobnie, mniej więcej tak:
- Sól himalajska, bierzemy taką? Ale mówiłaś mi ostatnio, że też niezdrowa
- Za miesiąc pewnie się okaże, że znowu zdrowa, a inna niezdrowa. Przy tym ile my solimy to już chyba bez znaczenia.
I tak każdego dnia odkrywam, że to jest dobre, a to be. Pół roku później zupełnie odwrotnie. Dlatego ja wyznaję jedną zasadę: każda droga jest dobra, jeśli zakłada jak najmniej przetworzone produkty i służy TOBIE. Nie koleżance, sąsiadce, Ewie Chodakowskiej, Ani Lewandowskiej, czy Ryanowi Goslingowi. Jem bardzo mało mięsa, bo nigdy go nie lubiłam i ciężko się po nim czuję. Ale czasem mam ochotę na indyka czy stek, uwielbiam dobrze przyrządzony tatar. Staram się jak mogę ograniczyć pszenicę, bo niestety mi nie służy. Bardzo długo szukałam przyczyny problemów żołądkowych i alergicznego kataru, który męczy mnie już od roku. Wreszcie znalazłam i jednym z czynników, który pomoże mi się pozbyć mojej dolegliwości, jest eliminacja pszenicy. Ograniczam nabiał do totalnego minimum, bo czytam etykiety i nie podoba mi się to, jak bardzo przetworzone są niektóre produkty. Ale czasem napada mnie tak dzika chęć na jogurt naturalny z miodem i orzechami, albo na kanapkę w mozzarellą, pomidorem i pesto, że sięgam po nie i jem. I choć nie śpię później pół nocy, bo walczę z zapchanym nosem, to w ciąży tak ciężko jest mi sobie odmówić tych drobnych przyjemności, że tego nie robię. Wychodzę z założenia, że tysiąc razy lepiej, żebym sprawiła sobie frajdę w ten sposób, niż wsunęła gdzieś na mieście pączka, loda, czy batona.
Wiadomo, byłoby najlepiej na świecie, gdybyśmy wszystko wytwarzali sami: mieli własne jajka, pomidory ze swojego ogródka, mleko z wypasionej przez siebie krowy. Ale rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Szanuję tych, którzy wszystko robią sami, po każdy produkt jadą w inne miejsce, ale ja nie będę tego robić. I tak jak staram się, by w naszej kuchni było jak najmniej gotowych rzeczy, tak kupuję masło orzechowe (znalazłam 100% bez oleju palmowego i innych dodatków), mleko roślinne (czytam etykiety, by wybierać to najlepsze), a kiedy mam czas i chęć, to robię swoje, np. migdałowe. Ale spójrzmy na to realnie: jak ja miałabym teraz to robić? Od dwóch tygodni mieszkamy w hotelu i czekamy na przeprowadzkę. Schodzimy do samochodu i grzebiemy w bagażniku, kiedy się okazuje, że skończyła się pasta do zębów albo brakuje nam majtek. Mielibyśmy jeszcze sami w tym mikro pokoju robić sobie mleko? To by było śmieszne.