Piszecie często: „Ale masz fantastycznego faceta, który zostaje z małą i daje Ci pobiegać”. No jasne, innego bym sobie nie przygarnęła. Ale jest fantastyczny nie tylko dlatego, że daje mi pobiegać. Jest moim przyjacielem, którego po prostu lubię i szanuję jako człowieka, a bez tego w związku ani rusz. Jest nawet swego rodzaju moim managerem, któremu nie dość, że mogę o pracy nadawać godzinami, to jeszcze mi sensownie doradzi. Ale nie o zaletach mego lubego jest ten tekst a o tym, dlaczego warto dać trenować swojej drugiej połowie.Tak, mam to szczęście, że jest przy mnie ktoś, kto nie kręci nosem, kiedy mówię, że muszę iść na trening, wprost przeciwnie: patrzy na mnie srogim wzrokiem, jeśli powiem, że na trening nie pójdę. Jest jednak kilka kwestii, które w tym miejscu należałoby wyjaśnić:
- To nie jest przypadek, zrządzenie losu, fart, czy szczęście, że mam takiego faceta. Byłam wybredna, marudna, cierpliwa, bo wiedziałam, że właśnie takiego chcę.
- To działa w dwie strony: mój facet trenuje jeszcze więcej ode mnie. Najpierw wychodzi do pracy na 10 godzin, a później lub wcześniej (jak dziś rano o 4:45) leci na trening. I nie słyszy ode mnie: „Cały dzień Cię nie było a Ty chcesz jeszcze iść na trening?”.
- Działa tutaj zasada „widziały gały co brały”. Otóż mój ukochany doskonale wiedział, że jestem Panną Anną więc raczej trenować będę. Co więcej, nawet chciał tylko i wyłącznie taką dziewczynę, bo wiedział, że tylko w takim układzie zachwyty na zasadzie ”Biegasz? Ale fajnie mieć taką pasję!” nie miną po trzech tygodniach, a na ich miejsce nie wskoczą teksty: „To wolisz iść na trening niż spędzić czas we dwoje?”. Można spędzić czas we dwoje na treningu;) Jak się poznaliśmy? Podszedł do mnie na mecie jednych z zawodów i zapytał: „O, czy mogę sobie zrobić zdjęcie z Panną Anną?” I tak sobie robimy te zdjęcia do dziś.
Powiem szczerze, jeszcze kilka lat temu zarzekałam się, że nie chcę mieć faceta, który biega. Owszem, wiedziałam, że u mego boku musi być ktoś, kto ma pasję, bo w przeciwnym razie będzie wiecznie narzekał, że za dużo czasu poświęcam na trening i z wyrzutem spoglądał na moje buty biegowe, które lądują w walizce na urlop. Wiedziałam, że to musi być ktoś, kto wie, co to znaczy, że coś lubisz i musisz to robić, by być sobą, by być szczęśliwym. Chciałam jednak, żeby miał inną pasję. Bałam się, że jeśli też będzie biegać, to nasz dom zamieni się w jedną wielką suszarnię ciuchów, w każdym kącie będą się walały buty: startówki, do biegania w terenie, do dłuższych wybiegań na asfalcie i wszystko razy dwa. Oczami mojej bogatej wyobraźni już widziałam słodką parkę, siedzącą przy lampce wina (tak, nawet w mojej głowie nie byłam aż tak ekstremalna, żeby wyrzucić z naszego sportowego menu alkohol), głaszczących się po głowie i opowiadających sobie nawzajem o tym, czy wolimy robić 600 czy kilometrówki. I prawdę powiedziawszy niewiele się myliłam. Faktycznie, w naszym domu wiecznie suszy się pranie: jeśli nie śpioszki Nelki, to nasze legginsy, koszulki i skarpety. Wieczorami przy kolacji zaraz po pytaniu: „I jak było w pracy?” pada magiczne: „Jaki dziś miałeś trening?” Ale wiesz co? To jest fajne! To nie jest straszne, to nie jest złe! I choć czasem mam dość tego, że każdy nasz urlop, każdy wypad na weekend planujemy pod kątem biegania, to wiem, że nikim nie czułabym się tak dobrze, jak z tym facetem, który nie wyleguje się w łóżku do 10.00 nawet w weekend, tylko już o 4:45 jest gotowy pójść na trening, żebyśmy mieli dobry dzień. Żeby każde z nas zdążyło zrobić wszystko, co sobie na dany dzień zaplanowało. Jednak w jakimś sensie szczęście mam: że w tym moim marudzeniu, wybrzydzaniu i upartym powtarzaniu: „Ja wiem, czego chcę i to nie jest to” udało mi się na owo „TO” trafić.
I powiem tak, nawet jeśli czasem wolelibyśmy, żeby ktoś został w domu, odpuścił sobie trening, warto się przełamać i dać tę jedną godzinę na pasję. Dlaczego? Widzę sama po sobie, że kiedy wracam, jestem zupełnie innym człowiekiem: schodzi ze mnie stres, jestem szczęśliwsza, lepiej wyglądam a co idzie za tym lepiej się czuję we własnym ciele. Przyjemniej spędzać czas z taką Panną Anną niż nadąsaną. To samo z moją drugą połową. Ostatnio rozmawiałam na ten temat na urlopie z koleżanką, która mówiła mi jak to fajnie, że tak codziennie dajemy sobie nawzajem czas na trening i tak się organizujemy, by każde z nas zdążyło potrenować. „Jak coś się wydarzy, że Konrad nie trenuje kilka dni, to sama go namawiam, żeby poszedł na trening. Nie lubię go takiego”. I siebie takiej też nie lubię. Mój ukochany ma jeszcze jeden argument, który powtarza niczym mantrę, kiedy trenuje jeszcze więcej niż na co dzień, bo szykuje się do wymagających zawodów w górach:
– My faceci ciągle staramy się sobie coś udowodnić. Istotne rzeczy jak zdrowie, udany związek, dobra praca z czasem zaczynają być niezauważalne. To tak jak mieszkać w najpiękniejszym miejscu na świecie i przestać zauważać te wszystkie widoki. Potrzebujemy ekscytacji, przełamania rutyny. Są na to różne sposoby. Niektóre pomysły kończą się rozbitymi związkami po wdaniu się w romans. Ja wolę pobiec ultra, poczuć zmęczenie, głód, pragnienie. Dać upust emocjom, udowodnić sobie coś, mieć chwilę tylko dla siebie i zdać sobie sprawę z tym pięknych rzeczy, które mnie otaczają. Nie muszę już czegoś stracić, żeby to docenić – w ciężkich chwilach treningu, biegu i czasu po jakoś to łatwiej mi przychodzi.
Choć ja wiem, że to tylko taki bajer, żebym nie narzekała, że dużo trenuje. Nie narzekam zatem tylko też idę pobiegać, żeby mieć tę chwilę dla siebie. Nawet jak mi się bardzo nie chcę, wychodzę, bo wiem, że przynajmniej mam godzinkę dla siebie;) Tylko dla siebie! Cóż za luksus!
Zdjęcia: Iwona Montel.