Choć w tym roku pogoda nas rozpieszcza i wciąż można się cieszyć słońcem, z przyjemnością rozpoczęłam swój sezon „kocykowy”: wieczory i wczesne poranki najchętniej spędzam na kanapie pod kawałkiem puszystego, ciepłego materiału z wciągającą książką w ręku. Co czytać jesienią? Oto moje typy z ostatniego miesiąca!
Katarzyna Grochola, „Pocieszki”
Jak sam tytuł sugeruje „Pocieszki” powstały po to, by… pocieszać. I pocieszają, jak większość książek, które wyszły spod pióra Kasi. Właściwie wszystkie na koniec podnoszą na duchu, tyle tylko, że nie każda jest wesoła.
W Katarzynie Grocholi zakochałam się dość późno, bo jakieś dwa lata temu, kiedy moja córka przyszła na świat i szukałam czegoś lekkiego, pokrzepiającego, w sam raz na nocne karmienie. Zaczęłam od powrotu do Bridget Jones (Polecam! Koniecznie w oryginale.) a potem sięgnęłam po Grocholę. Tak mi się kojarzyła: kobieco, zabawnie, choć wcale jej nie czytałam. Wstyd się przyznać, ale za młodu zaliczałam się do nadętej grupy, która kręciła nosem na wszelkie romanse czy powieści uważane za „babskie”. Na szczęście zmądrzałam i zaczęłam każdemu dawać szansę nim zmarszczę nos i powiem NIE DLA MNIE. I bosko, bo Kasia zdecydowanie DLA MNIE jest.
Pisze lekko, zabawnie, ale to są książki wypełnione ogromną inteligencją emocjonalną i świetnym warsztatem.
„Pocieszki” to zbiór krótkich recept na poprawę nastroju. Z życia wzięte historie, które raz rozśmieszą, raz wzruszą, raz zdenerwują, ale na koniec zawsze skłonią do refleksji. Pozycja mądra życiowo i nasycona optymizmem. Wciągnęła mnie totalnie, przywróciła uśmiech na twarzy w trudnym czasie, gdy trzeba było podjąć ważne decyzje. Po każdej historii odkładałam na moment książkę i trawiłam to, co akurat przeczytałam – to chyba najlepszy komplement dla autora.
Jedyne co w pewnym momencie zaczęło mnie zastanawiać, to wtrącenia z tak zwanego backstage’u: ciągłe wizyty u znajomych i telefony z prośbą: ”Powiedz mi, o czym mam napisać”, uciekanie od pisania w prace domowe, szukanie tematu wszędzie, gdzie się tylko da – najpierw było zabawnie, w końcu kto z nas tego nie zna? W pewnym momencie zaczęłam się jednak czuć tak, jakby Grochola rzeczywiście napisała tę książkę tylko dlatego, że „wydawca kazał”, i za każdym razem, kiedy pisze, cholernie się męczy. Żeby było jasne: Pani Kasiu, pisze Pani z taką charyzmą, że nawet jeśli „kazali,” to wyszło świetnie i jest to jedna z najlepszych pozycji do przeczytania tej jesieni! Działa – „Pocieszki” naprawdę pocieszają. Testowane na Pannie Annie.
Julian Barnes, „Poczucie kresu”
Ciężko będzie mi napisać kilka sensownych zdań na temat twórczości Barnesa, bo mam wrażenie, że choćbym nie wiem w jakie słowa moją wypowiedź ubrała, nie będzie wystarczająco dobra.
Ostatnio ktoś zadał mi pytanie: „Gdybyś mogła zabrać na bezludną wyspę jedną książkę, co by to było?”. Otóż nie mam jednej ukochanej książki, tylko co jakiś czas przeżywam wielkie fascynacje różnymi autorami. Poznaję ich wtedy powoli, smakuję i wydzielam powieści, by nie pożreć wszystkich na raz. Rok 2018 należy do Ian McEvana i Juliana Barnesa. Zupełnie inni, ale tak samo dobrzy.
Barnes najpierw zachwycił mnie swoją najnowszą powieścią: „Jedyna historia”. Jeśli jeszcze nie czytaliście, zróbcie to koniecznie. Arcydzieło! A nagrodzone Man Booker Prize „Poczucie kresu” to też kawał, a właściwie mały kawałeczek – ze względu na objętość – dobrej literatury. Świetna intryga, barwne postaci opisane z różnych perspektyw i ciekawe zabiegi narracyjne, które pokazują, jakie figle lubi nam płatać czas. A język Barnesa… mogłabym go chwalić do jutra.
“Poczucie kresu” przeczytałam “na jeden raz”, po prostu nie mogłam się oderwać. Genialna, dopracowana w szczegółach powieść, tylko podsyciła mój apetyt na więcej, a w kolejce już się do mnie uśmiecha „Zgiełk czasu”. Trochę się torturuję tymi przerwami między jedną a drugą powieścią, ale wierzę w to, że najpiękniejszy jest moment tuż przed pierwszym pocałunkiem, a nie pocałunek sam w sobie, kiedy już wiesz, co cię czeka, ale jeszcze do tego nie doszło…
A tutaj przeczytasz więcej na temat “Jedynej historii”.
Kto ma ochotę na dobry thriller psychologiczny? Ostatnio przeczytałam całe dwa:
“Ostre przedmioty Gillian Flynn i „Kto porwał Daisy Mason?” Cary Hunter. Obydwa godne polecenia, szczególnie w jesienne wieczory.
Gillian Flynn „Ostre przedmioty”
Powieść Gillian Flynn zaczyna się jak typowy kryminał: morderstwo, dziennikarka, która wraca do rodzinnego miasteczka, by przywieźć z niego smaczki i lepiej zbadać sprawę. Jednak z każdą stroną robi się coraz „ciężej” jeśli chodzi o klimat, temat, problemy głównych postaci. Mamy nieprzyjazne miejsce, które z jednej strony odstrasza, z drugiej zaś przyciąga jakąś tajemnicą. Mamy ludzi z rozmaitymi problemami oraz poczucie – już od pierwszych rozdziałów – że za morderstwami dwóch dziewczynek w Wine Gap kryje się makabryczna prawda. Ciekawa historia choć mroczna, lepka i duszna. Zdarzały się momenty, kiedy z ulgą odkładałam ją na półkę, by złapać oddech. Ale musiałam wiedzieć, co będzie dalej. Po prostu musiałam.
Świetny thriller, który buduje napięcie głównie za sprawą nastroju i ciekawych postaci. Serialu jeszcze nie miałam odwagi obejrzeć, choć na pewno jest świetny!
Cara Hunter „Kto porwał Daisy Mason?”
To z kolei ten typ thrillera, który masz ochotę połknąć na jeden raz. Trzeba mu tylko dać szansę na rozpęd. Historia wciąga od samego początku, jednak autorka potrzebowała kilkudziesięciu stron, by się na dobre rozkręcić. Za to, kiedy już to zrobi, zaczyna się dziać. Tak, tak, to jedna z tych książek, które tak cię wciągają w wir wydarzeń, że zarywasz noc, bo ciągle sobie powtarzasz: „Jeszcze tylko kilka stron. Do następnego akapitu” i nie możesz przestać. A zakończenie totalnie nieprzewidywalne. I choć dość rzadko czytam tego typu powieści, to po „Ostrych przedmiotach” i „Kto porwał Daisy Mason?” stwierdzam, że warto czasem zrobić mały skok w bok.
A Wy, co ciekawego ostatnio przeczytaliście?