Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu byłam zdania, że nie chcę faceta, który biega. Owszem, nie wyobrażałam sobie tego, by być z kimś, kto nie ma hobby, prawdziwej pasji, która pochłania jego czas i przejmuje kontrolę nad myślami. Wiedziałam, że tylko ktoś taki będzie w stanie zrozumieć to, że ja rano zerwę się z łóżka, bo MUSZĘ iść na trening, w weekend chcę jechać na zawody, na urlop zabiorę buty do biegania, a gdy szukam mieszkania, to wybiorę takie, bym mogła biegać w okolicy…Ale czy to oznacza, że musi być przy mnie ktoś, kto też biega? Nie, wystarczy, że ma inną zajawkę, że zrozumie. Z czysto egoistycznego punktu widzenia to nawet lepiej, że uprawia inny sport albo np. maluje, gra w zespole czy robi coś zupełnie innego: to oznacza, że kiedy jedzie z Tobą na zawody, jest tam dla Ciebie. Wesprze przed startem, będzie wytrwale kibicować w czasie samego biegu, na mecie czekać z butelką wody albo piwkiem 😉 Ma to swój urok. Do tego w domu jest więcej ciekawych tematów niż tylko życiówki, trasy, zawody, obozy, interwały, podbiegi, rozcięgno podeszwowe i tym podobne. Tak, twierdziłam, że ja nawet nie chcę biegacza, bo to już będzie przesada. Ileż można o tym gadać? Ludzie kochani!
Fot. piotrdymus.com
Do dziś twierdzę, że wspólna pasja nie jest niezbędnym elementem udanego związku. Ważne, by ta pasja w ogóle była, by każdy ją miał. Ale przyznam szczerze, że myliłam się, uparcie powtarzając “Ja nie chcę, by mój facet biegał”. Kiedy jest ta jedna rzecz (to nie musi być sport: jedno biega, drugie uprawia cross fit, ale obydwoje kochają góry, gotowanie albo filmy Woody’ego Allena – i już jest to coś, co ze sobą łączy w sposób szczególny) relacje między dwiema osobami wchodzą na zupełnie inny poziom. Kiedy pierwsze zauroczenie mija, Ty ciągle nie masz dość. Nie możesz się nagadać, a kiedy dzieje się coś ważnego, od razu dzwonisz, bo wiesz, że jest ktoś, kto w 100% zrozumie Twoje emocje, nie uzna Cię za wariata. To wszystko wręcz się potęguje w myśl zasady: co dwie głowy, to nie jedna. Jest coraz więcej pomysłów, chęć do działania wzrasta podwójnie, jest i więcej siły, możliwości. Motywacja też jest większa no bo co, widzę, że zagląda do szafy, wyciąga koszulkę, a ja? Powiem, że mi się dzisiaj nie chcę iść na trening? Pannie Annie się nie chce? I co, i może jeszcze będzie go namawiać, żeby też zrezygnował? O nie, co to to nie! Resztkami sił bronię swojego honoru i wywlekam się z domu, choćby na symboliczną szósteczkę, by przewietrzyć głowę. Razem jest bezpieczniej, raźniej, gdy jest ciemno. Gdy nie masz najlepszej orientacji w terenie (np. w górach), możesz liczyć na drugą osobę;) Nie biegamy nigdy razem, mamy zupełnie inne tempo, ale szybsza połowo kręci się w okolicy, krąży niczym satelita, wiem, że jest obok. Zalet jest bez liku!
Fot. piotrdymus.com
Ale bieganie we dwoje ma też poro wad. Kiedy jedziemy razem na zawody, każdy musi się skupić na sobie (a to czasem ciężko przełknąć), ale stresujesz się za dwoje. Kiedy jedno ma kontuzję, drugie z zazdrością zerka, jak to pierwsze zakłada buty biegowe. Czasem dochodzi do kłótni, czasem jedno chce jechać tutaj a drugie tam i ktoś musi zrezygnować. Ale przyjmuję to wszystko na klatę, bo jednak nic nie zastąpi tego uczucia, gdy obydwoje po treningu kładziemy się na moment w trawie i spoceni, sponiewierani patrzymy na siebie i mówimy: “Ale mi dobrze!”.