Ostatnio na głowę zwaliło mi się dużo rzeczy. Nie jestem nimi przygnieciona, raczej podekscytowana, ale z tego powodu nie śpię, jak trzeba. Najpierw nie mogę zasnąć, kiedy już to się uda, budzę się o 4.00 i nie mogę spać dalej, choćbym bardzo się starała. Co stawia na nogi najlepiej w takiej sytuacji? Kawa? Nie pomaga, bo ileż tej kawy można wypić? Robi się niezdrowo. Odpowiedź jest prosta: bieganie.
Z tego powodu pokornie rezygnuję ze startów, które zaplanowałam sobie na wiosnę – jesienią wszystko sobie odbiję. Kiedy dociera do Ciebie, że jakieś dziwne ambicje wiążą się z ryzykiem: znowu przez kilka miesięcy trzeba będzie szukać alternatywy dla biegania, słuchasz wskazówek innych, mądrzejszych. No bo kto ze mną wytrzyma, jeśli nie będę mogła mogła biegać? Chyba ja sama bym sobie podziękowała za współpracę 🙂
Ostatnio uświadomiłam sobie, że możliwość wyjścia 3-4 razy w tygodniu na trening, nawet taki delikatny, bez szaleństw i pokonywania ogromnej ilości kilometrów, to błogosławieństwo. Nie ma lepszego psychologa niż bieganie, żaden przyjaciel nie wysłucha Cię tak, jak ptaki, drzewa i alejka w parku. Kiedy wychodzę pobiegać, wszystko raptem staje się prostsze, ludzie zaczynają mieć dobre intencje, choć jeszcze kilka minut wcześniej, byli egoistami, sytuacje bez wyjścia, nagle sprawiają wrażenie prostych, czasem śmiesznych. Bieganie pozwala mi złapać dystans, uspokoić się, wyciszyć. Jestem zupełnie inną osobą, odkąd pokochałam ten sport.
Zwykły truchcik czy nawet dość przyzwoita dyszka sam na sam sprawia, że wracasz do domu ze świeżą głową, z nowymi siłami do działania. Jest czas na poukładanie sobie wszystkiego, spojrzenie na świat z innej perspektywy.
Trening grupowy z kolei pokazuje Ci, jak bardzo myliłeś się co do tego, na ile Cię stać. Masz słaby dzień, ledwo zwlekasz się z łóżka, powiedzmy sobie szczerze: nie chce Ci się. Rozglądasz się wokół i szukasz wymówek: O, chyba znowu boli mnie stopa. Trzeba jeden dzień odpocząć. Lepiej mi zrobi dodatkowa godzina snu – regeneracja to podstawa. Za oknem strasznie pada i wieje – jeśli nie pójdę, stracę tylko jeden trening. Jeśli pójdę i się przeziębię, stracę ich pięć lub więcej – można by tak bez końca. Umówmy się: każdy z nas jest mistrzem wymyślania wymówek. Część z nich rzeczywiście ma sens: świat się nie zawali, jeśli raz odpuścimy, a czasem faktycznie dzień przerwy da nam więcej niż wymuszony trening na zmęczeniu, ale nie za często. Zobowiązania wobec grupy sprawiają, że w ostatniej chwili wbijasz się w buty i lecisz, by dogonić resztę. Zaczynasz biec i zmęczenie znika. Okazuje się, że masz w sobie pokłady energii i wyprzedzasz wszystkich. Jest moc! Do domu wracasz z uśmiechem na twarzy i ogromną satysfakcją!
Zawsze można też umówić się z kimś bliskim na plotobieg. Przegadać najważniejsze sprawy, które spędzają Ci sen z powiek. Zamiast iść i marudzić przy piwie, łączysz przyjemne z pożytecznym. No i dużo lepiej będziesz się czuł następnego dnia rano…
Także nie marudź tylko idź i biegaj, bo to najlepsze lekarstwo na wszystkie bolączki. To mówiłam ja, Panna Anna 🙂