Po raz kolejny nieudolnie przypiąć sobie numer startowy, sznurówki zawiązać na podwójny supeł i przygotować się na tak zwany “nerwosik”, czyli niepokojąco częstą potrzebę ustawiania się w kolejce do toalety – czekałam na ten moment ponad rok! W zeszłą niedzielę przypomniałam sobie, jak bardzo lubię startować w zawodach i jak bardzo tęskniłam za bieganiem! Panie i Panowie z ogromną radością donoszę, że po ciąży i porodzie wracam na biegowe szlaki! Pierwszy start w zawodach za mną.
Kiedy trenujesz regularnie, dobrze jest mieć cel. Ambitny, ale realny. Zupełnie inaczej wychodzi się na każdy trening, kiedy gdzieś tam z tyłu głowy przyświeca ci myśl: “Robię to po to, żeby za dwa miesiące przebiec półmaraton” albo “Idę na marszobieg, bo za miesiąc chcę przebiec 45 minut bez przerwy na marsz”. Najlepiej nie ograniczać się do jednego celu tylko wybrać kilka: te krótkoterminowe i takie, które chciałbyś zrealizować za jakiś czas. Te odległe zwykle wydają się bardziej atrakcyjne, ale dobrze wyznaczyć i bliższe, bo dużo łatwiej jest odpuścić, kiedy np. twój cel to maraton na wiosnę. Phi! Przecież do wiosny jeszcze tyle czasu! Nic się nie stanie jak nie pójdziesz na jeden trening czy drugi. Przecież jeszcze to nadrobisz. Za to jeśli po drodze zaplanujesz sobie start na 5km, 10km i półmaraton, motywacja wzrośnie.
Dlatego ja wyznaczyłam sobie cele na ten rok: chcę na nowo zbudować wytrzymałość i na tym się skupiam, ale po drodze będę startować na takich dystansach jak 5km, 10km, może nawet w półmaratonie w okolicach listopada, żeby przypomnieć sobie, jak fajnie jest biec w tłumie, czuć tę adrenalinę i dać z siebie 100%. Lubię to! Bardzo! I bardzo za tym tęskniłam. Ponieważ przed ciążą trenowałam regularnie przez kilka lat, postanowiłam wyznaczyć sobie jakieś widełki czasowe na początek. Wiadomo, że od razu nie ma szans ani sensu walczyć o nowe życiówki, skoro skupiam się na odbudowywaniu wytrzymałości, ale lubię podchodzić dość ambitnie do sprawy, to mnie nakręca do działania więc postanowiłam, że 5km chcę pokonać poniżej 25 minut, 10km poniżej 50, a ewentualny półmaraton poniżej 2h, nawet w okolicach 1:50. Cele bezpieczne ale jednak ambitne jak na ten moment. Pierwszy zrealizowany: na metę Samsung Irena Women’s Run przybiegłam z czasem 24:14. I po raz kolejny przekonałam się, jak ważna w tym wszystkim jest głowa.
Do Warszawy przyleciałam w piątek wieczorem. Już wtedy nie byłam pierwszej świeżości, wstałam o 4 rano, żeby w spokoju popracować przed wyjazdem. Potem szybki trening i kurs na lotnisko. W sobotę pracowałam od bladego świtu, w niedzielę to samo – od 5 rano. W końcu szkoda czasu skoro start dopiero o 11:00, prawda? 😉 Oczywiście wszędzie towarzyszyła mi Nelka, która bez mojego cycka nigdzie się nie rusza. Każde spotkanie, wywiad, sesja zdjęciowa odbywały się w towarzystwie mojego małego ssaka.
I teraz łatwo przewidzieć, co było dalej: mała miała tyle wrażeń, że obie nocki dały mi w kość. Patrzyłam tylko na analogowy zegar i z bólem serca stwierdzałam, że od ostatniej pobudki minęło 40 minut. W niedzielę myślałam, że strzelę sobie w łeb: “I ja mam teraz startować w zawodach? Biegnę towarzysko, pogadam z koleżankami, powygłupiam się, nie ma mowy o tym, żeby cisnąć” – zdecydowałam i zachowałam ten wybór dla siebie, bo wiem jak bardzo moja druga połowa nie lubi tych moich mądrości. “To biegnij na 100% tego, ile w danym momencie możesz. Nie biegnij z kimś. Zabaw się, sprawdź się i weź pod uwagę fakt, że jesteś bardzo zmęczona, ale mimo wszystko spróbuj. Znowu nie wierzysz w to, że spokojnie jesteś w stanie pobiec poniżej 25 minut” – namawiał mnie, kiedy nieopatrznie wygadałam się już na miejscu.
Nie wiem, czy też tak masz, ale ja zawsze źle oceniam swoje możliwości. Biegam od lat i jakoś ciągle nie wierzę w to, że stać mnie na taki czy taki wynik. Z uporem maniaka ustawiam sobie zbyt nisko poprzeczkę, bo ciągle wydaje mi się, że nie dam rady pobiec o minutę czy dwie szybciej. I choć o tym wiem od dawna, nic z tym nie robię. Na szczęście w niedzielę usłyszałam to najpierw od ukochanego, a chwilę później od Klaudii Pingot, SpecBabki, którą spotkałam na mecie i dopiero wtedy dotarło do mnie, że może warto bardziej wierzyć w te siły, które jeszcze we mnie są, mimo nieprzespanych nocy i długiej przerwy.
“Stać cię na więcej. Źle siebie oceniasz” – powiedziała Klaudia, kiedy dzieliłyśmy się przemyśleniami na temat założeń czasowych. “Ania, spróbuj. Przecież twoje ciało to wszystko sobie przypomni. Musisz tylko zmienić nastawienie. Powalcz. Uwierz we własne możliwości”. No to uwierzyłam. I teraz w skrócie o tym, co się działo na trasie:
1 kilometr: Wystartowałam szybko ale z zapasem. Wyprzedziłam kilka osób, żebym mogła sunąć do przodu własnym tempem, a nie pani z kucykami czy dziewczyny w kolorowych skarpetach. Najważniejsze to znaleźć swój własny rytm.
2 kilometr: Czekał nas podbieg: też zostawiłam sobie zapas. Tutaj mam prosty patent: spokojnie drobimy w górę (tego nauczyłam się 3 lata temu na obozie biegowym z Tatra Running i do dziś stosuję), żadnych długich susłów, żadnego ścigania. Energię zostawiamy na kolejne kilometry. I tutaj nastąpił największy przełom. Pod koniec podbiegu ktoś puka mnie w plecy, odwracam głowę, a tam SpecBabka. “Już wystarczy bezpiecznego biegu, teraz już możesz pocisnąć”. Wydukałam coś, że nie dam rady – no jasne, bo co innego mogłabym powiedzieć? Na szczęście przez kilka sekund zastanowiłam się i pomyślałam “Co ja gadam? Przecież czuję się komfortowo czyli jest zapas. Cisnę!” i odpaliłam petardę!
3 kilometr: Tutaj na szczęście wyłoniło się mnóstwo kibiców, którzy każdemu dodaliby energii i moja szybsza połowa! Poleciał nawet za mną chwilę w klapkach (swoją drogą: ależ to demotywujące, że Ty dajesz z siebie wszystko, a jakiś chłop luźno leci tym samym tempem obok w japonkach!). Krzyknął coś dla dodania mi otuchy i zrobił to zdjęcie.
4 kilometr: Nie myślałam o niczym. Wyłączyłam głowę i leciałam przed siebie. No i ulga: wyłonił się zbieg, czyli jak to Konrad mówi: darmowe kilometry.
5 kilometr: Najtrudniejszy. Płasko, wyszło słońce, ale spojrzałam na zegarek i zaczęłam prowadzić ze sobą rozmowę: “Anka, luzik. Nie musisz przyspieszać, jeśli utrzymasz tempo, złamiesz te 25 minut”. I tak zrobiłam. Miałam wrażenie, że biegnę wolniej, ale nie przyspieszałam.
Ostatecznie sprawdziłam tempo na poszczególnych kilometrach i sama trochę się zdziwiłam, było tak: