Już zdążyłam zasnąć. Ostatnio ciężko mi to szło, z tym większą przyjemnością wtuliłam twarz w poduszkę i zamknęłam oczy. Czułam, jak powoli odpływam. Wiersz Miłosza! Muszę go znaleźć! – ta myśl nagle wyrwała mnie z krainy spokoju. „Nie wstawaj, nie bierz laptopa, zapamiętaj i znajdź go rano” – przetłumaczyłam sama sobie na spokojnie. Wiedziałam, że jeśli włączę komputer, znowu będę siedzieć pół nocy. Posłuchałam zdrowego rozsądku i zasnęłam. Rano znalazłam “ten wiersz” Czesława Miłosza, który zaprzątał mi głowę przed snem. Od razu przypomniałam sobie tytuł: “Dar”. Nie wiem skąd, nie wiem jak. Ostatni raz czytałam go wiele lat temu na studiach. Nie należę do osób, które wieczorami wertują tomy poezji w poszukiwaniu perełek. Kocham dobrą prozę. Tym bardziej jestem zdziwiona, że przyszło mi to do głowy. Przytoczę, bo jest kwintesencją tego, o czym chciałabym dzisiaj powiedzieć:
Źródło: wiersze.kobieta.pl
Każde pojedyncze słowo w pełni oddaje to, jak się teraz czuję siedząc na oknie, popijając kawę i pisząc ten tekst. Listopad to dobry czas, by powoli myśleć o tym, jak oceniamy cały rok, a już na pewno sezon biegowy. I właśnie dlatego chciałam zacząć od tego wiersza. Dziś nie będę pisać o tym, jakie cele sobie założyłam, jak przebiegały treningi, jaki był efekt końcowy. W tym sezonie nauczyłam się czegoś dużo ważniejszego: nabrałam pokory, zrozumiałam, że trzeba być elastycznym, ale przede wszystkim dobrym dla siebie. Przypomniałam sobie o tym, że biegam, bo to kocham, a nie dlatego, że chce coś udowadniać sobie czy innym. Bieganie w każdym wydaniu sprawia mi frajdę: kiedy trzymam się planu treningowego i dążę do celu – też, ale w tym roku stało się coś ważniejszego. Wróciłam do korzeni, a to dało mi takie szczęście, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałam. Pozytywna energia, która w związku z tym zaczęła ode mnie bić, “zainfekowała” również inne sfery życia, bo chyba tak już po prostu jest: jak się wali, to wszystko, jak układa, to na całego. Dlatego dziś kilka najważniejszych punktów w pigułce w nadziei na to, że skorzystacie i poczujecie to, co ja.
1. Na początku był stres
Przyznaję: sezon zaczął się od spięcia. Cel? Były dwa: półmaraton w Pradze (złamać 1:40) i najważniejszy: maraton w Hamburgu (3:30). Środki? Sztywno nakreślony plan treningowy, którego starałam się trzymać jak nawiedzona. Ani moje życie na walizkach (nagłe delegacje, o których dowiaduję się z dnia na dzień, konferencje, spotkania) ani osobowość (lubię działać spontanicznie i robić to, na co w danej chwili mam ochotę, zmieniać, działać) nie nadają się do aż tak sztywnych ram. Jedni lubią wiedzieć, co o każdej godzinie będą robić, a ja lubię czasem wymienić trening poranny na wieczorny, luźną dyszkę na podbiegi, bo poczułam taką chęć. Wiem, że są pewne zasady i określona praca musi być wykonana, ale potrzebuję więcej luzu. Kocham biegać, robię to dla przyjemności i chcę, by tak zostało.
Był moment, kiedy za bardzo się spięłam. Znajomi do dziś wspominają wypad do Tyrolu, gdzie oszukiwałam, że piję z nimi wino, bo w głowie miałam tylko “Jutro wstajemy i idziemy biegać. Plan jest taki: pierwsze 10km spokojnie, tempo 5:30, potem 8km tempo 4:50-5:00”. I wszystko fajnie, ale czy na krótkim wypadzie w góry nie lepiej byłoby poszaleć w terenie? Dzisiaj zrobiłabym zupełnie inaczej, no ale do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć i uczyć się na własnych błędach.
A tak we wspomnianym Południowym Tyrolu latałam sobie po asfalcie… jak widać mimo wszystko radość była, więc nie ma tragedii 😉
Po kilku tygodniach poczułam zmęczenie z kilku powodów: za mało spałam, nie miałam czasu na regenerację, bo za wszelką cenę chciałam zrealizować plan treningowy (bez względu na to, czy cały dzień byłam w podróży), miałam za mało czasu na inne aktywności, które też bardzo lubię (trening funkcjonalny na siłowni, pływanie, zajęcia grupowe).
Po drodze miał miejsce półmaraton w Pradze. Wystartowałam szczęśliwa, ale spięta. Nie mogę powiedzieć, że to był przyjemny bieg, że napawałam się atmosferą, podziwiałam piękne widoki. G..no prawda! Patrzyłam na zegarek, a nie na otoczenie i przeliczałam, czy zmieszczę się w zakładanym limicie. Przez to dłużył mi się każdy kilometr. To nie było takie bieganie, w jakim się zakochałam.
Na dodatek okazało się, że mój GPS oszukał mnie o kilkaset metrów i choć planowałam złamać magiczne 1:40, na metę dobiegłam z czasem 1:40:10. Pamiętam, że wtedy pierwszy raz się nie dałam. Radość była autentyczna, bo dotarło do mnie, co ja sama sobie robię? Przecież to nie tak miało być? Czy chcę być jedną z tych rozgoryczonych osób, które na mecie mówią: “No nie jestem z siebie zadowolony. Mogłem uciąć te 11 sekund”. A jakie to ma znaczenie? A co to ja na życie zarabiam wynikami? Przecież biegam, bo to kocham! Przecież do tej pory sprawiało mi to przyjemność a nie frustrowało? Powoli zaczynało do mnie docierać, że pora zmienić tok rozumowania, ale potrzebowałam jeszcze chwili. Kilka miesięcy później pobiegałam bez żadnych założeń, na zupełnym luzie na Islandii i udało się złamać te 1:40 i zupełnie przez przypadek 🙂 Dlaczego? Bo biegłam dla przyjemności:)
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do tamtego okresu. Po Pradze niestety było jeszcze gorzej. Doszłam do momentu, kiedy powiedziałam do znajomej: “Chcę już mieć za sobą ten maraton i iść na roztrenowanie. Marzę o tym, żeby pójść na basen, kiedy mam na to ochotę albo pobiegać po parku bez żadnego planu, tak po prostu”. Ciało i głowa ewidentnie dawały znać, że mają dość i dlatego tuż przed najważniejszym startem wydarzyła się kontuzja.
2. Pierwsza kontuzja, czyli lekcja pokory
Do dziś pamiętam, jak podjęłam próbę w Wielkanoc i wyszłam potruchtać. Pierwsze kroki udało się postawić bez bólu, ale po 10 minutach poczułam przeszywający ból kolana, który dał mi w kość podczas dłuższego wybiegania na Orlen Warsaw Marathon. Już wiedziałam, że mam za mało czasu i nie dam rady się z tego wylizać. Na spokojnie przetrawiłam wszystko, spacerem wróciłam do domu. Po policzkach spływały mi łzy, ale byłam spokojna. “Pobiegniesz coś innego” – tłumaczyłam sobie. Pomagało. Z przyjemnością wróciłam na basen, na siłowni zaczęłam wzmacniać to, co zaniedbałam, gdy za wszelką cenę próbowałam realizować plan do maratonu i przetrwałam moją pierwszą kontuzję z uśmiechem na twarzy. Naprawdę. Pojechałam do Hamburga kibicować.
Dzięki temu drugą kontuzję znoszę lżej. Od razu wiedziałam, że są inne sporty, które sprawiają mi radość, ale nie tylko. To przede wszystkim ludzie, którzy sprawiają, że zapominam o tym, co złe…
No i uczucie, gdy dostajesz pierwszy medal po kontuzji… bezcenne!
3. Grupowe trening: bo w ludziach jest siła
Od dawna marzyłam o tym, by spotykać się z ludźmi nie tylko online. Maile czy wiadomości na facebooku są bardzo miłe, ale chciałam więcej. Pomyślałam, że skoro udaje mi się zmotywować ludzi pisząc o tym, jak wygląda moja droga na blogu czy w mediach społecznościowych, to na pewno udałoby się to zrobić jeszcze bardziej skutecznie na żywo.
Stąd pomysł poniedziałkowych spotkań, gdzie wspólnie motywujemy się do działania (w każdy poniedziałek o 19:00 spotykamy się przy budce z lodami przy Placu na Rozdrożu), ale też treningów ze specjalistami, od których możecie się sporo dowiedzieć. Udało mi się namówić Szczepana Figata z Fizjoperfekt, do tego, by pokazał, na co zwrócić uwagę, gdy chcemy poprawić naszą technikę biegania.
Z kolei trenerów: Damiana Witkowskiego i Artura Jabłońskiego, poprosiłam, by podpowiedzieli, jak trenować, gdy chcemy biegać szybciej i osiągać zamierzone cele. Kolejne spotkania już zaplanowane. Oczywiście wszystko za darmo, w myśl zasady: ZA DARMO OZNAKĄ NAJWYŻSZEJ JAKOŚCI 🙂
Energia i moc, jaką dajecie mi na tych spotkaniach jest nie do opisania. Czuję to, kiedy przysyłacie mi zdjęcia ze swoich startów i dziękujecie za codzienną dawkę motywacji oraz wtedy, kiedy spotykam Was na zawodach.
Nie jest to kokieteria: wciąż nie wierzę w to, że moje pisanie o tym, co robię, rzeczywiście może być tak pomocne. Mam jeszcze takie poczucie, że to, co robię, widzą znajomi znajomych i to oni podchodzą, dziękują, chcą mieć wspólne zdjęcie. Dziękuję Wam za to, że mi o tym mówicie, bo dzięki Wam, wiem, że to dopiero początek moich działań…
4. Powrót do korzeni
Dzięki ludziom wokół mnie, kontuzji, obserwacjom udało mi się w tym roku wiele zrozumieć. Podjęłam decyzję, że chcę brać udział w fajnych imprezach biegowych dla przyjemności. Owszem, dawać z siebie wszystko, ale nie zarzynać się za wszelką cenę. Odwiedziłam wiele ciekawych miejsc, spróbowałam nowych rzeczy, jak choćby biegi górskie, w których zakochałam się po uszy.
Dziś wiem, że pisze do Was zupełnie inna kobieta niż ta, którą czytaliście w styczniu, czy marcu. Wracając do Miłosza:
W tej chwili nie ma rzeczy na ziemi, którą chciałabym mieć, ani nie znam nikogo, komu warto byłoby zazdrościć. Co przydarzyło się złego, zapomniałam. Nie wstydzę się tego, kim byłam i kim jestem.
Góry stały się wisienką na torcie, swego rodzaju ukoronowaniem tego, co się we mnie zmieniało przez ostatnie miesiące. Sprawiły, że na nowo poczułam wolność i przypomniałam sobie, po co to wszystko robię. Mam nadzieję, że dzisiaj tym tekstem przypomniałam również Tobie.