Nie wiem dlaczego zaczęłam biegać. Każdy ma jakiś powód: jeden chce schudnąć, drugi właśnie rzuca palenie, a trzeci po prostu chce się zacząć ruszać. Ja nie należałam do żadnej z tych grup. Teoretycznie rok wcześniej nastąpiła w moim życiu przemiana: któregoś dnia, podczas kolejnego już w tamtym tygodniu clubbingu, dotarło do mnie, że należałoby coś ze sobą zrobić: w końcu ile można tak wychodzić, pić, palić paczkę papierosów dziennie. Rano wstałam, ledwo otworzyłam ciężkie po kolejnej nieprzespanej nocy powieki i postanowiłam: zrobię to! Zapisałam się na siłownię, rzuciłam palenie (no wtedy jeszcze prawie rzuciłam – powiedzmy sobie szczerze), zaczęłam zwracać uwagę na to, co jem. Przez kilkanaście miesięcy uzależniłam się na dobre od nowego podejścia do życia. Polubiłam to uczucie, kiedy wstajesz rano i nie masz kaca, kiedy kładziesz się spać, a twoje włosy nie śmierdzą jak stara popielniczka. Nie mówię, to był ten czas, kiedy jeszcze zdarzało mi się mocniej zaszaleć – w końcu nie od razu Rzym zbudowano i zanim z baaaaaaaaaaaardzo rozrywkowej Anki stałam się owsiankową Panną Anną, sporo czasu musiało upłynąć, ale nic nie dzieje się w jeden dzień. Wróćmy do pierwszej przebieżki.
Pamiętam tylko, że pierwszy raz „pobiegać” – szumnie powiedziane, bo wróciłam do domu po jakichś 12 minutach – wyszłam w Londynie, trzy dni po tym, jak się tam przeprowadziłam. Nie miałam jeszcze pracy, mieszkania, w którym mogłam zostać na dłużej, znajomych. Byłam tylko ja i mój były facet, którego męczyłam kilka razy dziennie: „Ja chcę iść na siłownię, na basen, na zajęcia fitness. Muszę coś ze sobą zrobić, bo zwariuję!”. To nie był dobry moment na to, by cokolwiek kupować, a już na pewno nie takie rarytasy jak karnet na siłownię, dlatego poszliśmy pobiegać. Pierwsza przebieżka nie wciągnęła mnie. Kilka kolejnych – podobny efekt. Po tygodniu znalazłam pracę, więc łatwo zgadnąć, że moim pierwszym zakupem był upragniony karnet. O bieganiu zapomniałam na dobre, powróciłam do niego dopiero dwa lata później.
Najbardziej kochałam treningi siłowe. Chodziłam na nie 4-5 razy w tygodniu, kiedy miałam ochotę na jakąś odmianę, pływałam albo organizowałam sobie krótkie interwały na bieżni. Biegać po prostu nie lubiłam. Ale pracować zawsze i przyznaję się bez bicia, że czasem za bardzo. I tak, jak każdy z nas ma jakiś nałóg, a moim dość świeżym, bo zaledwie kilkuletnim jest bieganie, czy sport w ogóle, tak nieco starszym jest pracoholizm. Nie mówię o tym dlatego, że chcę pokazać, jaka to ja jestem fajna i oddana – to tak nie jest. Ja po prostu często tracę rozum i totalnie się zatracam, kiedy biorę się za kolejne zadanie: nie wiem, co to weekend, nie wiem co to „w sobotę rano spać po 8” – po prostu jak już coś robię, to zapominam o całym świecie – ale chyba na tym polega pasja? W każdym razie raz się tak zapracowałam, że wylądowałam w szpitalu – dlatego podkreślam, że to nie ma nic wspólnego z ambicją, raczej z głupotą Po tygodniu, odżywiona kroplówkami, wróciłam do domu. „Żadnych ciężarów, żadnych treningów siłowych. Teraz trzeba się wzmocnić: pływanie, bieganie i rower” – orzekł lekarz. No to wróciłam do nieszczęsnego biegania. I tym razem to już było to. Każdy kolejny trening podobał mi się coraz bardziej. Wychodziłam zupełnie sama: bez planu, bez trasy, biegłam przed siebie. Za każdym razem obserwowałam jak moje ciało może coraz więcej – uważam, że nie ma w życiu niczego lepszego niż własny rozwój. Nie porównujesz się do nikogo, nie rywalizujesz z kimś, tylko chcesz być coraz lepszą wersją siebie. Dla mnie frazesy typu: „Ja już taki jestem. Zawsze tak miałem” – nie istnieją. Jesteś tym, kim chcesz być. Gdybym ja 6 lat temu w tym wspomnianym klubie (pamiętacie Cynamon? To tam doznałam tego oświecenia;) wyszła z założenia: „Już taka jestem. Zawsze tak miałam, że lubiłam się napić i tańczyć do rana na stole” to dzisiaj prawdopodobnie wyglądałabym dużo gorzej.
I to w najlepszym wypadku, bo dobrze wiemy, że różnie mogłoby się to skończyć, ale nie ma co dramatyzować. To, że ktoś lubi się zabawić, nie oznacza, że wyląduje na odwyku – nie będę przesadzać. Ale nie byłoby Panny Anny, nie odkryłabym swojej największej pasji, nie budziłabym się rano pełna energii i chęci do tego, by działać i nie byłoby WAS! Bez sensu!
Bieganie – to jest to
Na szczęście polubiłam to bieganie. Zaczynałam sama: nie dość, że uczyłam się wytrwałości to jeszcze szlifowałam charakter. Gdy opuszczały mnie siły, nie poddawałam się, przechodziłam na chwilę do marszu, uspokajałam oddech i biegłam dalej. Nie chciałam jednak stratować w żadnych zawodach, trzymać się jakiegoś planu treningowego. Chciałam po prostu biegać tak, jak czuję, tak jak mam na to danego dnia ochotę. A skoro sprawiało mi to taką przyjemność, robiłam tak, jak czułam, że chcę robić. Zmniejszyłam ilość treningów siłowych, żeby mieć więcej czasu na bieganie (np. cztery razy w tygodniu) i zaczęłam z przyjemnością oddawać się mojemu ulubionemu zajęciu. Po kilku miesiącach dotarło do mnie, że to jest to: chcę biegać. A skoro chcę biegać, to chciałabym to robić zdrowo, z głową, bezpiecznie. Poszłam do koleżanki, którą uważałam i nadal uważam za kopalnię wiedzy, jeśli chodzi o temat biegania (lata doświadczeń i mnóstwo ultramaratonów na koncie) i zaczęłam zadawać jej pytania.
Dobrze mieć cel
– Magda, chciałabym kiedyś przebiec maraton. Podpowiesz mi, jak się do tego przygotować? – zapytałam któregoś dnia. To było ponad dwa lata temu.Od tamtej pory pojawił się u mnie głód wiedzy: zaczęłam czytać, szukać, ale przede wszystkim rozmawiać ze specjalistami i autorytetami. Chciałam dowiedzieć się jak najwięcej o swojej miłości, żeby wiedzieć jak do niej podejść, żeby jej nie spłoszyć, nie stracić. Wywiady z dietetykami, fizjoterapeutami, trenerami, książki, grupowe treningi, obozy biegowe – wszystko to podsycało moją pasję jeszcze bardziej. A im więcej wiem, im bardziej świadomie podchodzę do swojego ciała, tym mocniej kocham to moje bieganie. Ta miłość nie jest łatwa i przechodziła różne fazy. Początkowa fascynacja, kiedy trudno jest Cię przystopować, zatrzymać, kiedy człowiek chce więcej, szybciej, wszystko od razu. Później przychodzi moment spokoju, potem stres związany ze startem, zmęczenie i zniechęcenie, gdy treningi zaczynają Cię męczyć, wykluczać z życia towarzyskiego. Potem kontuzja i lekcja pokory i znowu pojawia się słońce i spokój, gdy z przyjemnością wracasz do treningów. Niczym burzliwy związek, ale za to jaki!
Dzięki temu, że któregoś dnia postanowiłam coś zmienić w swoim życiu, odkryłam moją największą pasję! Budzę się wcześnie rano, bo chcę! Bo szkoda mi czasu na leżenie z bólem głowy, na kaca, na zły nastrój. Chcę pracować, biegać, pisać, spotykać się z ludźmi, zwiedzać świat, czytać, rozwijać, uczyć nowych rzeczy, próbować, wyciągać wnioski, mylić się – chcę żyć pełnią życia, a dzięki bieganiu mogę robić to tak intensywnie, jak jeszcze nigdy tego nie robiłam.
Oprócz biegania, kocham robić inne rzeczy. Jeszcze jako mała dziewczynka sadzałam miśki w rzędzie i przeprowadzałam wywiady. Później koleżanki i ustalałam role: „ty będziesz Madonną, a ty Kasią Nosowską. Ja zadaję pytania”. Kiedy tata na 11. urodziny zapytał mnie, jaki marzy mi się prezent, zażyczyłam sobie dyktafon. Już wtedy chciałam być dziennikarką, a chcieć to móc i dlatego nią zostałam.
No, to podzieliłam się z Wami moją historią, bo wierzę, że każda pasja ma gdzieś swój początek. I jak widzicie nawet na moim przykładzie czasem “od zawsze” wiemy, czujemy, co chcemy robić, a niekiedy musimy się wysilić i trochę poszukać – ja też jedną znalazłam od razu, a drugiej szukałam wiele lat. Żeby nie było dziś tylko o mnie, to mam też coś dla Was! Kochacie fotografię albo dopiero chcielibyście się przekonać, czy to Was wciągnie? Jeśli tak, to zapraszam do konkursu fotograficznego, który organizuje firma CooperVision. Wszystkie informacje znajdziecie tutaj: https://www.facebook.com/CooperVisionPL/app_657659230937448.
A ja życzę powodzenia: i w rozwijaniu pasji i w konkursie – rzecz jasna!