Miałam jeszcze poczekać, napisać tekst o maratonie. Dlaczego? Dlatego, że „To jeszcze za wcześnie”, „Nie wolno zapeszać”, „Jeszcze wszystko może się wydarzyć” – mówią. No pewnie! Ale wszystko może się wydarzyć nawet i w ósmym miesiącu, czy podczas samego porodu. Trzeba myśleć pozytywnie, nie martwić się na zapas i wierzyć w to, że wszystko będzie dobrze. W końcu Albatros wszystko czuje. A ja nie umiem kłamać, udawać, ukrywać. Przecież wiecie. Zatem zgodnie z planem miałam pisać o maratonie. Ba! Nawet napisałam ów tekst do połowy. Ale powiem szczerze: szło mi jak krew z nosa. No bo jak pisać o królewskim dystansie, kiedy cycki urosły do takich rozmiarów, że trzeba kombinować, gdy robimy w domu zdjęcia? Kilka dni temu, kiedy robiliśmy zdjęcie poranne, usłyszałam: „Kochanie, załóż sweter, bo ludzie pomyślą, że sobie cycki zrobiłaś”. No to założyłam sweter.
„Aniu, napisz nam o tym, jak Ty teraz trenujesz na co dzień” – przeczytałam kilka dni temu. Pięknie! Trochę pływam i dzielnie ćwiczę w domu – wreszcie udało się wdrożyć w życie plan: w dni robocze wstajemy o 5:50 i pół godziny wzmacniamy się, robimy core stability. No tak, ale Wy chcecie, żebym opowiedziała coś o moich treningach biegowych. I tutaj znowu pojawiają się schody: mam napisać, że pokonuję średnio 6, no maksymalnie 7 km, w dumnym tempie 6:00-6:30 byle tylko tętno nie przekraczało 150 bpm (a niestety w ciąży wystarczy wstać z łóżka i na dzień dobry mam 90, jak maszeruję – 120;)? Mam napisać, że biegam 3-4 razy w tygodniu, bo na więcej i tak nie miałabym siły? Może jeszcze dodam, że po każdym takim truchcie muszę się położyć i pospać godzinkę? Gdybym się nie bała przesądów i innych takich, przyznała się, że jestem w ciąży, to jest to całkiem normalna sprawa: i mały Albatros i matka muszą odpocząć. No to przyznaję się: jestem w ciąży. Wierzę w Was i w to, że nawet gdyby – odpukać – cokolwiek, kiedykolwiek się stało, będziecie mnie wspierać i motywować, a nie karmić bolesnymi mądrościami typu: „I było się tak wcześnie chwalić?”. Nie chwalę się, nie popisuję, ja po prostu od kilku tygodni chciałam Wam o tym powiedzieć, żebyście wiedzieli, jak się czuję, żebyście wiedzieli czemu mnie nie ma tam, gdzie na mnie liczyliście.
Bo teraz tak: W Krynicy Panny Anny nie było, w Maratonie Warszawskim biec się nie chciało, nawet przyjechać pokibicować nie łaska – gwiazda. Otóż chciało i to bardzo! Kiedy dowiedziałam się, że jesteśmy największymi na świecie szczęściarzami i Albatros tak szybko się zagnieździł na swoim miejscu, odwołałam wszystkie wyjazdy, siedziałam 3 tygodnie na tyłku, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku. Do tego nie czułam się najlepiej, bywały dni, kiedy musiałam się położyć i przespać choć godzinkę i takie, kiedy czułam się jak na permanentnym kacu: niby masz na coś ochotę, ale jaki już wstaniesz, weźmiesz do ręki jedzenie, poczujesz jego zapach, to zaczyna Cię mdlić i już sam nie wiesz, czy masz ochotę na ogórka czy na czekoladę. Dobrze, że w tym czasie byłam w Holandii, bo gdyby ktoś zajrzał do koszyka Panny Anny, to złapałby się za głowę 😉 Raptem mam ochotę na wszystko to, czego od dawna nie jem albo jadam rzadko, a lubiłam w dzieciństwie: twaróg, chleb razowy, pieczone ziemniaki, naleśniki, no i nieszczęsny Kubuś. Ale tłumaczę sobie, że lepiej Kubuś niż cola. No i pojawia się kolejny problem: jak tu wstawiać fotki jedzenia, kiedy ja nie mogę na nie patrzeć? Albo co, w kółko będę pokazywać te pieczone ziemniory i naleśniki? Dobrze, że chociaż nabyłam mąkę orkiszową;) Na szczęście najgorsze samopoczucie mam już za sobą: siły powoli wróciły, a zapachy z lodówki nie drażnią mnie jak kilka dni temu. Tydzień temu wyjechałam w pierwszą podróż: w góry, żeby mały Albatros jeszcze w brzuchu się oswajał. W końcu to jego żywioł (będzie ultrasem jak nic!). Plan był taki: z gór pojadę na dwa dni do Warszawy, spotkam się z blogerami, pokibicuję znajomym i wrócę najpierw w góry, potem do Holandii. Przeliczyłam godziny w podróży i matczyny instynkt, który powoli się rozwija, powiedział: „Mały, zostajemy. Będziemy oddychać świeżym powietrzem, potruchatmy w lesie. Wybaczą nam”. Wybaczą?
Wczoraj cały dzień przeglądałam fejsbuka i czytałam narzeczonemu na głos: „Patrz, ten dobiegł w 3:30, tamten złamał 3 godziny, ta ukończyła swój pierwszy maraton, a mnie tam nie było….” Położyłam się do łóżka ze łzami w oczach (ta, wiem, hormony): tak bardzo chciałam tam być. „Kochanie, wiesz ile kobiet teraz płacze, że nie może zajść w ciążę?”. Trzeba przyznać, że mądry ten mój chłop. Jesteśmy wielkimi szczęściarzami, a mi po prostu było przykro, że nie mogłam tam z Wami być, czuć tych emocji, zjeść tej pizzy po biegu, drzeć gardła, gdy lecicie przed siebie, przytulić Was na mecie i poczuć na sobie ten pot zwycięstwa.
Wstałam rano i pomyślałam: dość już tego chowania cycków, niepojawiania się w niektórych miejscach. Jestem w ciąży i czasem nie mam siły, czasem mam ochotę na naleśnika i poszerzyły mi się biodra. Ale nie martwcie się! Nie będę pisać tylko o tym. Za kilka tygodni startuję z bardzo fajnym projektem, a potem z kolejnym. Będzie podróżowanie, będzie bieganie, będzie zdrowo i aktywnie. A za rok jesienią razem pobiegniemy ten maraton. Będę miała motywację, by biec szybciej, żeby na mecie dać Albatrosowi cycka 🙂
Trzymajcie kciuki, żeby mały był zdrowy i wybaczcie, że mnie z Wami nie było. Nadrobimy! Obiecuję!