Znajomi często pytają, jak to się stało, że kilka miesięcy temu wylądowaliśmy na Lazurowym Wybrzeżu i postanowiliśmy tam zostać na nieco dłużej. Odpowiedź jest prostsza niż Wam się wydaje: po prostu tak nam się tam podobało. Dziś tekst o tym, za co pokochałam to miejsce.
Tak, to naprawdę tak było: w styczniu tego roku, pozbyliśmy się większości rzeczy, jakie posiadaliśmy, całą resztę spakowaliśmy do samochodu i wyjechaliśmy na kilkutygodniowy trip po Europie. Założenie było proste: jeśli gdzieś nam się spodoba, zamieszkamy tam na jakiś czas. Mieliśmy tylko kilka wytycznych:
- w okolicy muszą być góry, żeby można było trenować w terenie
- w okolicy musi być morze lub jakiś port, żeby Rudzik mógł w każdej chwili wrócić do pracy
- muszą być dobre połączenia samolotowe z Warszawą, bym ja mogła pracować zdalnie i w każdej chwili lecieć na spotkanie do Polski
a inne rzeczy, takie jak język, czy różne sprawy organizacyjne, znalazły się już na drugim planie. To były 3 najważniejsze wytyczne. Więcej na temat tego, jak wyglądała nasza Fajna Życiówka Road Trip (bo tak nazwaliśmy sobie ten projekt) i o tym, jak się do takiego wyjazdu przygotowaliśmy, przeczytacie tutaj:
Polecam jeszcze tekst, na temat tego, jak się spakowaliśmy: Minimalizm w praktyce, czyli jak się spakować i wyjechać w świat.
I jak to się stało, że już po 2 dniach na Lazurowym Wybrzeżu, wiedzieliśmy: “Chcemy tu zostać na dłużej”: Znaleźliśmy swoje miejsce. Zostajemy na Lazurowym Wybrzeżu.
Wiadomo: pierwsze wrażenia, to jednak co innego, niż to, czego doświadczyliśmy po wielu miesiącach, kiedy już zdążyliśmy się przekonać, jak w danym miejscu się pracuje, organizuje sprawy wokół dziecka, dopina wszelkie formalności. Były dni, kiedy przeklinałam wszystko. Jest wiele rzeczy, które doprowadzały i nadal potrafią doprowadzić mnie do szału. Życie! Ale jest 5 powodów, które każdego dnia utwierdzają mnie w tym, że warto się nie poddawać i zrobić wszystko, by zostać w Villefranche sur Mer. Oto i one:
1. Słońce, słońce i jeszcze raz słońce
“W takich warunkach to i mnie nie trzeba by było namawiać na trening!” – czytam często komentarze pod zdjęciami, które publikuję. Bzdura! Wybacz, ale Ci nie wierzę. Jak będziesz chciał trenować, to po prostu to zrobisz, niezależnie od tego, jakie masz pod domem trasy biegowe i czy świeci słońce, czy jest szaro i buro. Ja na przykład uwielbiam biegać w Warszawie, a w z pozoru deszczowej Holandii, to już w ogóle trenowało mi się najlepiej, bo zawsze była umiarkowana pogoda: ani za zimno, ani za gorąco. Na Południu Francji z kolei bardzo ciężko biega się latem. Tak, tak, wiem, byłeś na urlopie i też biegałeś w 35 stopniach, ale wyobraź sobie, że to nie trwa 2 tygodnie tylko kilka miesięcy. I to nie ma znaczenia, czy zerwiesz się o 6 rano, czy poczekać do 22.00 – i tak jest bardzo gorąco, a Ty nie jesteś na wakacjach. Pamiętam, jak z utęsknieniem każdego dnia wypatrywaliśmy chmur, żeby chociaż jedna się pojawiła i choć przez moment dała nam odetchnąć. W upały nie jest łatwo się zmotywować ani do pracy, ani do treningu, ale plus jest taki, że “po” albo “w trakcie”, zawsze możesz wskoczyć do morza.
2. Piękne trasy biegowe
Biegać można wszędzie i w każdym miejscu dasię znaleźć piękne trasy. Nawet w wielkich miastach mam swoje ulubione dzielnice, uliczki, parki, lasy, do których zaglądam z przyjemnością. Jednak muszę powiedzieć, że nic nie daje mi takiej energii, takiej siły, jak przebieżka wąską ścieżką położoną kilka metrów nad lazurową taflą morza.
3. Pyszne jedzenie
Nie bez powodu Francuzi słyną z dobrej kuchni. Tutaj do jedzenia po prostu przywiązuje się ogromną wagę. Pora obiadu czy kolacji to świętość. Wszystko się wtedy odkłada, zamyka, nie odbiera telefonów. To jest czas na celebrowanie smaków i bezpośredni kontakt. “Co dobrego dzisiaj jadłeś?” – to tak samo częste pytanie, jak “Co u Ciebie słychać?”. I wbrew pozorom na gotowanie wcale nie poświęca się dużo czasu. Dania są dość proste, ale cały urok polega na tym, że przygotowane ze starannie dobranych składników. Wszystko jest świeże i ze sprawdzonego źródła. Kilka tygodni temu napisałam nieco więcej na te temat tutaj: Slow life, slow food.
Mam bazarek, na którym kupuję świeże warzywa, owoce, sery, drób, ale niedawno odkryłam uroczego lokalnego pana, który ma dosłownie jedną sałatę, kilka cukinii i wszystkiego po parę sztuk. “Te zerwałem dzisiaj rano w ogródku” – podał mi kilka do ręki. Zrobiłam z nich zupę krem i smakował obłędnie! Każdego dnia doceniam to, że wystarczy kupić kilka warzyw i mogę z nich w parę minut wyczarować pyszne zupy, zapiekanki, sałaty, bo mają w sobie tyle smaku, że nic więcej do szczęścia nie trzeba.
4. Ludzie są po prostu życzliwi
Pewnie na tym też polega urok mieszkania w mniejszej miejscowości, ale każdego dnia rozpływam się nad tym, jak mili ludzie mnie otaczają. Kiedy wychodzę na spacer z wózkiem, przynajmniej kilka osób, chce mi go i wnosić po schodach. Kiedy kupię dużo warzyw na bazarze, sprzedawca bierze do ręki siatki i mówi: “Zaniosę Pani do domu. To będzie za ciężkie”. W żłobku Panie same wpadły na pomysł, że może Nela pewniej by się czuła, gdyby czasem usłyszała coś po polsku i oznajmiły mi, że w czasie przygotowań do drzemki szukają jej na youtubie polskich piosenek i przez 45 minut jej śpiewają, aż zaśnie. Jednemu dziecku! Jestem rozczulona i wzruszona!
5. Tempo życia
I to tempo życia… ten spokój w podejściu do pracy, do rzeczy, które “trzeba” zrobić. Jestem wychowana w zupełnie innym klimacie i innym podejściu. Całe życie jadłam nad kompem, pracowałam po 14 godzin, nie odróżniałam wtorku od niedzieli. Teraz powoli obserwuje, doceniam i staram się uczyć tego, by jeszcze bardziej docenić 10 minut na kawę, rozmowę z sąsiadką na ulicy, czy z Panem, od którego zawsze kupuję kurczaki.
I to chyba najlepsza peunta na koniec. I tego nam wszystkim życzę.
Zdjęcia: Iwona Montel – aim-frame.me