Czasem spotyka cię wielkie szczęście i już jako dziecko wiesz, co chcesz robić, a czasem potrzebujesz na to wielu lat. Żaden wariant nie jest lepszy, pierwszy jest po prostu łatwiejszy, choć z drugiej strony może nawet mniej ciekawy, bo nie szukasz tak bardzo jak wtedy, kiedy nie masz pojęcia, co chcesz w życiu robić. Ja wiedziałam. Owszem, miałam różne fazy, próbowałam wielu rzeczy i patrzyłam, co sprawia mi największą przyjemność, co wychodzi mi najlepiej, ale zawsze z podkulonym ogonem wracałam do pierwszej myśli, która w moim wypadku okazała się najlepsza. Dlatego piszę.
Jeszcze jako mała dziewczynka poprosiłam tatę, żeby kupił mi dyktafon. Sadzałam miśki w rzędzie i przeprowadzałam z nimi wywiady. Tematyka była bardzo szeroka, w jakimś pudle na pewno da się znaleźć całe archiwum. Z czasem wymieniłam miśki na kolegów. Zasady były proste: „Ty będziesz Madonną, ty Celine Dion, a ty Pamelą Anderson. Ja będę wam zadawać pytania”. Nie było innej opcji: to ja trzymałam dyktafon i prowadziłam rozmowę, jedyne co można było sobie wynegocjować, to to, że ktoś wolał być Michaelem Jacksonem. Poza tym uwielbiałam pisać: wiersze, opowiadania, pamiętnik. Kiedy szłam do liceum, zamiast wybrać coś praktycznego, uparłam się, że chcę iść do klasy filmowej. Na studiach wybrałam jeden z najbardziej niepraktycznych kierunków świata: filologię polską (Tak, tak, każdy ma przed oczami tę scenę z Dnia Świra;).
Moi rodzice nigdy nie mieli dużo pieniędzy, ale też niczego nam nie brakowało. Choć tutaj od razu przypomina mi się sytuacja sprzed paru miesięcy, kiedy gdzieś na ulicy usłyszałam, że „ta Panna Anna to musi mieć strasznie dzianych starych”. Bardzo mnie to rozbawiło. Nie, moi „starzy” nie są ani dziani, ani nie mają żadnych znajomości i dlatego bardzo chcieli – szczególnie tata – żebym zrobiła ze swoim życiem coś bardziej praktycznego niż studiowanie teorii i historii literatury czy zgłębianie tajników gramatyki. Ale nie zrobiłam: poszłam na tę nieszczęsną filologię i na drugim roku powróciłam do dziecięcych marzeń „Chcę być dziennikarką”. A skoro tak chciałam, to tak zrobiłam. Poszłam na jeden staż, potem drugi i trzeci. Kiedy naczelnego „nie było” jednego dnia, przyjeżdżałam kolejnego i następnego aż w końcu usiadłam i powiedziałam, że poczekam aż będzie. No musiał mnie biedny chłopina przyjąć. Pracowałam w gazecie, radiu, dużych portalach internetowych, miałam epizody w TV. Próbowałam wszystkiego: pisania, redagowania, nagrywania, montażu, koordynowania. Uparcie szukałam, żeby dojść do tego, co powinnam robić. Wszędzie liczył się czas. W radiu pracowałam od 5 rano i jak nie zdążyłam na autobus, biegłam przez Warszawę, żeby być na czas. W Londynie miałam roczny epizod w Gucci. Kiedy zdyszana wbiegałam do salonu dwie minuty po dziewiątej, zrobiona na bóstwo managerka podsuwała mi po nos złotego Cartier na skórze z aligatora i z uśmiechem oznajmiała, że jeszcze dwa takie potknięcia i wylatuję z pracy. A w Londynie łatwo się nie zmieścić do metra czy załapać na awarię… W każdym razie przez 9 lat pracy na etacie nauczyłam się wchodzenia w pewien rytm, przyzwyczaiłam do tego, że w takich i takich godzinach jest czas na to, czy na tamto.
Kiedy do całej zabawy doszły treningi sześć razy w tygodniu, a potem, trzy lata temu – blog, zaczęłam marzyć o tym, by przejść na freelance i samej układać plan dnia. Brzmi jak marzenie, co? Ha, ale okazuje się, że to może być też przekleństwem.
Po wielu stresach i nieprzespanych nocach, godzinach rozmów z bliskimi i hektolitrach kawy czy wina, podjęłam odważną decyzję i od kwietnia zeszłego roku pracuję na swoje konto. Wiecie jak dziwnie czuje się człowiek, który przez całe życie musiał być gdzieś na czas, miał przydzielone zadania do wykonania, a raptem sam musi być sobie szefem? Niby świetnie, bo możesz iść na trening w ciągu dnia, podskoczyć do lekarza czy dentysty, ale każdy kij ma dwa końce: trzeba to później nadrobić wieczorem lub w weekend. Bardzo trudno jest wyczuć, kiedy jesteś w pracy, a kiedy już nie. Maile sprawdzasz non-stop, odpisujesz na nie w nocy w myśl zasady: dostałam, przeczytałam, to odpiszę od razu. Przecież to logiczne? A z drugiej strony tak łatwo dać się skusić innym czynnościom… Siadasz do pracy, rozglądasz się, kurz na półkach. Wstajesz i wycierasz. Przypominasz sobie, że warto też byłoby wstawić pranie, a skoro wstawiasz, to trzeba zdjąć to, które już się suszy. Jak zdejmiesz, trzeba je przesegregować, pokładać w szafce. O, a teraz to już trzeba coś zjeść… Dlatego warto narzucić sobie rytm, znaleźć pewne rozwiązania. Ja testowałam już wiele z nich i oto kilka, które sprawdzają się najlepiej.
Wstaję rano o stałej porze Mogłabym spać do 9 albo i dłużej. Ale nie, wstaję razem z moim mężczyzną o 6:20, ubieram się, robię nam śniadanie. Dzięki temu o 7:20 już spokojnie mogę usiąść do pracy. Kiedy pracowałam na etacie, wstawałam o 6:00 i szłam najpierw na trening. W ciąży zdecydowanie wolę trenować popołudniu, kiedy nie jestem na czczo i robię sobie przerwę od siedzenia i gapienia się w ekran.
Robię sobie przerwy Z tym jest ciężko, bo każdy kto pisze, montuje, rysuje czy zajmuje się podobnymi rzeczami wie, że ciężko jest się oderwać od pracy, gdy jesteśmy „w ciągu”. Przyznaję, że wciąż mam problem w tym, że nie potrafię odejść nawet na 5 minut, żeby rozprostować nogi. Powtarzam sobie: zrobię przerwę, jak dokończę ten tekst, problem w tym, że czasem zajmuje to kilka godzin… Ale w takich wypadkach robię robię dłuższą przerwę i wykorzystuję ją np. na trening. Dzięki temu wracam do pracy ze „świeżą głową”.
Organizuję sobie schludne i porządne miejsce pracy, które pozwala mi się skupić Bez tego ani rusz! Siadam w salonie, sama sprawiam sobie przyjemność małymi rzeczami: zapalam pachnące świece, czasem stawiam kwiaty. Pilnuje tego, żeby nie mieć artystycznego bałaganu, bo choć wcześniej zarzekałam się, że go lubię, to jednak bardzo mnie rozprasza.
Wychodzę z domu i pracuję jak w biurze Kiedy pracowałam na etacie, zawsze najbardziej brakowało mi tego, żebym mogła wyjść do kawiarni i tam pracować. Uwielbiam pisać, kiedy wokół jest zgiełk, w tle słychać muzykę, rozmowy. Lubię wyglądać za okno i patrzeć jak miasto moknie w deszczu albo wygrzewa się słońcu. Owszem, czasem ciężko jest się skupić w zbyt zatłoczonych miejscach, dlatego w każdym mieście szukam kawiarni, która na jakiś czas staje się moim biurem. Wczoraj znalazłam swoje miejsce w Rotterdamie – Adem Inn. Klimatyczne miejsce, dwa pomieszczenia, z czego jedno odseparowane jest od reszty drzwiami i nie wolno tam rozmawiać czy odbierać telefonów. Przychodzisz i pracujesz albo czytasz w spokoju przy kawie.Meble z innej parafii, przytulne kąciki w ścianie – każdy znajdzie coś dla siebie. Dodatkowo raz w miesiącu organizowane są spotkania dla wszystkich piszących: „Shut up & write!”. Polega to na tym, że wszyscy, którzy coś tworzą przychodzą i przez godzinę w ciszy piszą. Po godzinie można zostać dłużej albo przenieść się do części kawiarnianej i porozmawiać o tym, nad czym się akurat pracuje. Byłam wczoraj – świetna sprawa tym bardziej, że my nie mamy kolegów z biura, z którymi raz dziennie można poplotkować przy kawie…
Dobra organizacja to podstawa I niestety coś, czego nie lubię najbardziej. Każdy kreatywny wie, że organizacja zabija pomysłowość, prawda? 😉 Dlatego wzbraniałam się przed tym i wzbraniam do dziś, ale siadam, kreślę plan na najbliższy dzień, tydzień, miesiąc i najwyżej przesuwam klocki. No bo co ja poradzę, że akurat dzisiaj poczułam potrzebę i chęć, żeby zrobić zadanie A a nie B? Przecież mam to szczęście, że mogę to zrobić. I choć wiem, że czasem nie powinnam, robię to. W końcu nie po to ryzykowałam i rezygnowałam z etatu;)
Wyznaczam jeden dzień wolny w weekend Zwykle jeden dzień w weekend cały pracuję. Część projektów realizuję z moim partnerem i to jest jedyny dzień, kiedy we dwoje możemy usiąść i porozmawiać o tym, jak działamy. Tego dnia staram się wrzucić wszelkie inne sprawy jak zakupy, czy porządki w domu, żeby jeden dzień był dla nas na trening za miastem, obiad poza domem, kino. Oczywiście tak wygląda plan idealny ale rzadko udaje się go wykonać. Ale ta wspólna praca w weekend to też dla nas przyjemność i czas we dwoje. Zdarza się, że siedzimy 8 godzin bez przerwy i sami nie wiemy jak to się stało 😉
I wiem, że cały ten plan będzie trzeba znowu przeorganizować za trzy miesiące, kiedy nasz mały Albatros przyjdzie na świat, ale myślę, że dopiero wtedy nauczę się organizacji na medal. Nie mogę się doczekać 🙂
Dziękuję za ten wpis. Ja po 6 latach pracy na etacie zdecydowałam się na własną działalność. Praca w domu ma wady i zalety. Ważne jest to by zaplanować sobie dzień tak by nic nas nie rozpraszało. Mnie niekiedy kusi, żeby zamiast siąść do projektu, zrobić pranie lub umyć naczynia. Staram się pracować w domu w ustalonych godzinach a popołudniu razem z partnerem ogarniamy dom. Staram się nie pracować w weekendy, ale różnie z tym bywa 😉
Panna Anna
To widzę, że wszyscy zmagamy się z podobnymi problemami 🙂 Będzie dobrze, damy radę 😉
Mi się tak spodobało bycie w domu (5 lat z dziećmi), że postanowiłam zrezygnować z etatu i rozpocząć własną działalność! Ech… Czy będę umiała się przestawić na ogarnianie domu bez dzieci? Tym bardziej, że będzie pokusa odpuszczenia sobie pewnych rzeczy… Planuję tylko wrócić do biegania, w południe, gdy jasno i w miarę ciepło. Już się nie mogę doczekać!!! A dzieci faktycznie wymuszają inną organizację dnia, ale pierwsze pół roku to pikuś – nigdy tyle nie spałam i odpoczywałam, haha. A potem to już…z górki. 🙂
Panna Anna
To czekam na to spanie! I trzymam kciuki za nowe 🙂 Dasz radę, zobaczysz, jako mama świetnie się zorganizujesz, na bank 🙂
O tak, dziecko mega uczy organizacji 🙂 choć mocno też dezorganizuje, niewiele można zaplanować, choć to też zależy od egzemplarza 😉 Jedno jest pewne, jest fajnie! I mimo momentów pewnego rodzaju tęsknoty za czasami bez dziecka (w sensie wychodzę i robie co chcę i ile chcę), życia już sobie bez niego (bez niej:) wyobrazić nie potrafię! A czasy wychodzenia jeszcze wrócą, wtedy pewnie będę tęsknić za tym kiedy nie mogłam tego robić bo była malutka. Standard 😉
Po cichu zazdroszczę Holandii, mój drugi dom w którym ostatnio rzadko bywam (z oczywistych względów 😉
Panna Anna
Moim drugim domem był Londyn, ale tu jest tak dobra atmosfera, że Holandia stała się tym drugim. Pozytywna energia i taki luz.
Dziś podjęłam ważną decyzję. Zmieniłam pracę. Jakiś czas temu postanowiłam,że potrzebuję jakiegoś ruchu, że coś musi się zadziać. Zmęczyła mnie praca w dwóch start-upach. Wielki chaos, odkładanie zadań na później, przesuwanie decyzji. W lutym przenoszę się do korporacji. Wciąż nie wiem, czy to właściwe rozwiązanie. Jednak, jestem pozytywnie nastawiona do “nowego”, które nadchodzi. Myślę,że w ciągu 5 lat również będę dążyć do zostania freelancerem. Teraz potrzebuję jeszcze odrobiny doświadczenia 😉 Dziękuję za ten wpis. Wiem,że ze zmianą pracy zawsze wiąże się wiele wątpliwości, ale czasami człowiek musi po raz setny usłyszeć te same argumenty, by się upewnić. I nie można tracić zapału do realizowania zaplanowanej drogi. Ściskam Was, Dziewczyny, mocno! Buziaki!
nakozetce
Dziś podjęłam ważną decyzję. Zmieniłam pracę. Jakiś czas temu postanowiłam,że potrzebuję jakiegoś ruchu, że coś musi się zadziać. Zmęczyła mnie praca w dwóch start-upach. Wielki chaos, odkładanie zadań na później, przesuwanie decyzji. W lutym przenoszę się do korporacji. Wciąż nie wiem, czy to właściwe rozwiązanie. Jednak, jestem pozytywnie nastawiona do “nowego”, które nadchodzi. Myślę,że w ciągu 5 lat również będę dążyć do zostania freelancerem. Teraz potrzebuję jeszcze odrobiny doświadczenia 😉 Dziękuję za ten wpis. Wiem,że ze zmianą pracy zawsze wiąże się wiele wątpliwości, ale czasami człowiek musi po raz setny usłyszeć te same argumenty, by się upewnić. I nie można tracić zapału do realizowania zaplanowanej drogi. Ściskam Was, Dziewczyny, mocno! Buziaki!
Panna Anna
Trzymam kciuki, żebyś w nowym miejscu czuła się spełniona! A jak nie będziesz to zmieniaj i szukaj dalej. Bardzo to polecam, trzeba się nie bać, próbować i szukać “tego czegoś” 🙂 Buziaki!
Polecam się w takim razie gdybyś miała pytania albo ochotę na kawę. 🙂
Ola
Uwielbiam Ciebie czytać! I jestem zawiedziona, że dopiero niedawno okryłam Twojego bloga, a prowadzisz go już 3 lata! Ale wszystko do nadrobienia 🙂
Panna Anna
Olu, bardzo Ci dziękuję za tak miłe słowa 🙂
Iga Kruk-Żurawska
świetny tekst i bardzo prawdziwy, mogę potwierdzić po własnych doświadczeniach ? ja się z jednym jeszcze kłopotem borykam – jako freelancer czasem ma się przestój (bo autor się spóźnia z tekstem, bo duży projekt zaczyna się za tydzień, bo skończyłam coś wcześniej niż myślałam – i wtedy, zamiast wykorzystać to, że w środku tygodnia w ciągu dnia mogę iść na kawę, wpadam w straszne wyrzuty sumienia, że „nic nie robię”. Ale walczę ?
Panna Anna
Ja też je mam i powiem Ci, że ciąża mi dużo dała. Dziś np zasnęłam tak się wyluzowałam na jodze, że zasnęłam sobie na kanapie po i spałam 1.5h 😉 i pomyślałam: i dobrze, należało mi się, bo od rana zapieprzałam 😉 uczę się tego, bo też zawsze mam wyrzuty sumienia. W pełni rozumiem.
Ajjj zazdroszczę, tak pozytywnie, że znalazłaś już swoje COŚ 🙂 A właściwie od zawsze je miałaś… Marzyłoby mi się zarabiać pasją, ale nadal nie umiem wejść na tę ścieżkę 🙁 Mimo to wlałaś we mnie tym tekstem dużo optymizmu. Gratuluję wyborów!
Panna Anna
Cieszę się 🙂
Kinga Wasilewska
Gratuluje odwagi i determinacji. Wiele osób chciałoby żyć tak jak Ty ale nie maja wystarczającej ilości motywacji i chęci. Bardzo przyjemnie sie czyta Twoje artykuły. Naprawdę sama przyjemność. Dziękuje za te chwile podróży do Twojego życia.