Mało w tym roku startuję w porównaniu do ubiegłych lat. Dawniej byłam chora jak przez dwa tygodnie nie jechałam na żadne zawody. I choć zarzekałam się, że „biegam tylko dla własnej przyjemności i w żadnych zawodach z nikim ścigać się nie będę” to szybko zrozumiałam, że przecież owe zawody właśnie po to są! Te emocje przed startem, ludzie wokół, którzy przeżywają to samo, wytyczona trasa, gdzie nie trzeba zatrzymywać się na pasach, woda, izotoniki, banany no i radość na mecie – toż to czysta przyjemność! A ścigać się z nikim nie trzeba, jedynie ze sobą samym.
W tym roku przesunęłam większość startów na lato i jesień. Powód numer jeden: z kontuzji, należy wychodzić z pokorą, sporą dozą cierpliwości i jeszcze większą – zdrowego rozsądku. Tutaj trzeba zaufać swojej intuicji, nauczyć się gadać z własnym ciałem, a raczej słuchać go. Dlatego czasem spontanicznie je testowałam (Półmaraton w Hadze, Madeira Island Ultra Trail – 40km), bo wiedziałam, że mogę, a kiedy indziej pozwalałam mu odpocząć, bo czułam, że trzeba. Powód numer dwa: życiowe zawirowania. Są takie momenty, kiedy trzeba podjąć różnego rodzaju decyzje. W moim przypadku często zdarza się tak, że nie dotyczą jednej sfery tylko kilku na raz. Praktycznie z dnia na dzień życie wywraca się do góry nogami. I nawet, jeśli są to zmiany na lepsze, wymagają od nas odwagi, czasu na przystosowanie się do nowej sytuacji. Wówczas mamy wystarczająco dużo wrażeń. Motyle w brzuchu wywołane startem przez kilka tygodni są zbędne. Podglądam czasem znajomych, którzy mają różnego rodzaju zawirowania i decydują się na duże wyzwanie, żeby odreagować. Zwykle to się dobrze nie kończy. Nie ma czasu na sen, zapominamy o regularnym jedzeniu, stres zżera nas od środka. Poza tym umówmy się: głowa jest wtedy nabita zupełnie innymi myślami, delikatne przebieżki albo samotne sponiewieranie się na alejce w lesie czy na bieżni – to jest to, co wtedy działa najlepiej. Przynajmniej na mnie. Powód numer 3: w tym roku bardzo chciałam zobaczyć, jak się biega w górach poza granicami naszego kraju. Przez pierwsze dwa lata startowałam tylko w Polsce. jedynym wyjątkiem był maraton w Berlinie. I muszę przyznać, że bardzo to lubię. Kocham atmosferę naszych rodzimych zawodów, lubię biec ulicami miasta, które znam. Miło spotykać na starcie i w czasie biegu znajome twarze, a po zawodach wspólnie świętować i wymieniać się przy ulubionym makaronie spostrzeżeniami, których nikt poza nami nie zrozumie: „Tak, ale ten tunel na 12km to dał w kość, a potem ta kostka brukowa na 16km”.W zeszłym w Polsce przeniosłam się w góry (Rzeźniczek, Festiwal Biegowy w Krynicy, Ultramaraton Bieszczadzki), a na asfalcie startowałam głównie zagranicą (Półmaraton w Pradze, w Reykjaviku, pod Wenecją, dyszka w Londynie, piątka na Cyprze). W tym roku chciałam zobaczyć, jak wygląda przygoda w terenie ale poza granicami Polski. Za dwa dni startuję w zawodach Zugspitz Ultratrail.
Basetrail XL czyli 35km, przewyższenie 2 000 metrów – taki dystans wybrałam. Myślałam o krótszym, ale posłuchałam bardziej doświadczonych biegaczy i argument: „Ta trasa jest dużo ciekawsza i jest czas na fajną rozgrzewkę przed długim i wymagającym podbiegiem/podejściem” – przekonał mnie, bo ten punkt kulminacyjny rzeczywiście wygląda ciekawie:) Myślę, że zarówno podejście jak i ostry, długi zbieg na koniec, dadzą w kość. Ale czy nie o to w tej przygodzie chodzi?
Mini obóz biegowy w Szklarskiej
Zacznijmy od treningu: jeśli chodzi o przygotowania, to ciężko wszystko zorganizować, kiedy człowiek jest wiecznie w drodze. Życie na walizkach jest emocjonujące, ale ciężko zaplanować coś „na pewno”, bo po drodze zawsze może milion rzeczy wyskoczyć. Dlatego padł pomysł: zrobimy sobie mini obóz biegowy. Nie mogliśmy pozwolić sobie na urlop, bo pojedyncze dni dodane do weekendów, kiedy jeździmy na zawody, robią swoje, dlatego tradycyjny wyjazd nie wchodził w grę, ale znaleźliśmy inne rozwiązanie: zabierzemy pracę ze sobą i będziemy trenować popołudniu. I tak zrobiliśmy.
Codziennie pobudka przed 7 rano, zdrowe śniadanie na tarasie i do pracy rodacy. Potem przerwa na lunch, znowu kilka godzin skupienia i ok. 18 wychodziliśmy w góry (w weekend wcześniej). O tej porze roku, kiedy dni są długie, spokojnie można sobie na to pozwolić. Nie trenowaliśmy 3 razy dziennie, nie cisnęliśmy tylko rozłożyliśmy siły tak, by wystarczyło ich na cały tydzień. Codziennie inna trasa w zależności od tego, jak intensywnie chcieliśmy trenować, ile mieliśmy siły i ile czasu chcieliśmy spędzić w górach. Jednego dnia wybieraliśmy bardzo wymagającą trasę, żeby popracować nad siłą i techniką, a innym razem wybieraliśmy łagodny teren, żeby zrobić spokojne dłuższe wybieganie. W sumie pokonaliśmy ok. 80km, każde z nas swoim tempem (są sposoby na to, by tak zorganizować, żeby każdy dał z siebie tyle ile może, ile chce). Do tego zdrowe jedzenie, no i ten niczym nie zmącony sen w górach… Było bosko.
Ktoś chce z nami jechać następnym razem? Mamy już daty kolejnych takich wypadów, zapraszamy:)Towarzystwo innych biegaczy zawsze mile widziane. Piszcie.
Poza naszym „mini obozem” biegałam regularnie. Nie trenowałam jak zawodowiec, nie trzymałam się ściśle określonego planu, raczej skupiłam się na tym, żeby popracować nad wytrzymałością i siłą po przerwie. Ale najważniejsze jest to, że wreszcie śpię przyzwoicie ok. 6-7 godzin, co jak wiadomo na mnie jest wielkim sukcesem no i mam w sobie ten głód biegania, głód startowania w zawodach!
Prawie spakowani
No i zaczyna się najgorszy moment: pakowanie. Po każdych zawodach obiecuję sobie, że tym razem wcześniej zacznę przygotowania. Sprawdzę listę niezbędnych rzeczy, zobaczę czy wszystko mam. Oczywiście na obiecankach się kończy. Wiecznie w pośpiechu, na ostatni moment. Taka się urodziłam i chyba taka już umrę, i choć staram się to zmienić, to nie wychodzi. Na Maderze, zamiast spać, do późnych godzin nocnych przyszywałam numer startowy do koszulki, bo nie miałam ani jednej agrafki ani pasa. Byłam już tak zmęczona, że jak skończyłam robotę, zorientowałam się, że przyszyłam numer startowy na lewą stronę… Machnęłam ręką i poszłam spać. Wystartowałam ze z metkami na wierzchu. Przynajmniej nic mnie nie obtarło.
Kurtka w razie załamania pogody, plecak z bukłakiem na wodę, folia NRC, coś przeciwbólowego, bandaż – zaczyna się wyliczanie. I choć już tyle razy startowałam w górach, zawsze czegoś brakuje. Dorzucam jeszcze plastry Compeed, żeby w razie otarć, szybko “zrobić sobie drugą skórę” – zawsze dla żartu tak nazywam ten zabieg. Pomaga. Wrzucam jeszcze batony energetyczne. Żeli nie lubię, mam wrażliwy żołądek. Tym razem kupiłam sobie ulubione batoniki, które robione są tylko z suszonych owoców i orzechów. Na wszelki wypadek biorę też batona proteinowego. Jeszcze nie wiem, co ostatecznie wyląduje w moim plecaku, bo z tego co widzę, na punktach żywieniowych jest wszystko: i żele, i owoce i batoniki. Zasada jest prosta: im mniej weźmiesz ze sobą tym lepiej, tylko ja i mój brzuch nie za bardzo lubimy nowości, których wcześniej nie testowaliśmy.
Ostatnie szlify przed startem
Nie podchodzę do tego startu bardzo poważnie. Chcę pobiec, chcę to zrobić jak najlepiej, ale nie analizuję trasy, nie układam strategii, nie trzymałam się żadnego planu treningowego, po prostu całkiem przyzwoicie biegałam. Dlatego jeszcze w ostatni weekend zafundowaliśmy sobie ostatni dłuższy trening (mówię MY, bo choć – jak zawsze – wybraliśmy różne dystanse, to startujemy we dwoje) a teraz odpoczywamy i dobrze się odżywiamy. Jemy dużo warzyw, owoców, kasz, trochę makaronu, ryb i pijemy nasze ukochane koktajle. Gdzie będziemy spać? W samochodzie – na szczęście da się to zrobić wygodnie. W końcu jak się chce tyle biegać, to trzeba się nauczyć robić to tanio 😉
I choć znowu wszystko na ostatnią chwilę, na wariata, to cholernie się cieszę, że biegnę! Bardzo za tym tęskniłam…Ahoj przygodo! Start już w sobotę!