Ech… Niby jestem na Kaszubach na długo wyczekiwanym urlopie, ale myślami i sercem wciąż w Bieszczadach. I choć choróbsko pokrzyżowało mi plany i przez kilka dni byłam wyłączona z normalnego życia, z gór przywiozłam tyle energii, że uśmiech wciąż nie schodzi mi z twarzy.
Wczoraj dzwonił do mnie Sergey – znajomy, z którym pięć lat temu pracowałam w Londynie. Rozmawiamy kilka razy w roku, wymieniamy tylko najważniejsze informacje, by być na bieżąco: gdzie pracujesz, mieszkasz, jak żona. Tym razem miał pecha: nie dałam mu dojść do słowa “Ty wiesz, w niedziele biegłam w Bieszczadach…” no i już miał chłopak godzinkę z głowy. Ale ja obiecałam, że tym razem nie będzie o emocjach ani o tym, co w głowie. Chciałam się podzielić garścią konkretów, które będą dla mnie lekcją na kolejne biegi: co było dobre i warto kontynuować, a co trzeba zmienić, poprawić. Korzyść może być podwójna: podpowiem tym, którzy pierwszy taki start mają jeszcze przed sobą, z kolei wyjadacze mogą dodać garść sensownych porad w komentarzach. Liczę na Was!
W takich okolicznościach przyrody zrobiłam sobie roztrenowanie i stąd dzisiaj piszę 🙂
Pierwszy raz, bez względu na to, czy jest udany, czy nie, ma swój urok: jest jedną wielką niewiadomą. Nie wiemy, czego się spodziewać, czego oczekiwać, brniemy w nieznane. Każdy następny jest lepszy: kolejne doświadczenia sprawiają, że popełniamy coraz mniej błędów, każdy ruch jest pewniejszy. Mimo wszystko zazdrościłam maratończykom, którym kibicowałam podczas PZU Maratonu Warszawskiego w tym roku. Przypomniałam sobie, jak się czułam, gdy po raz pierwszy zmagałam się z tym dystansem, i choć wiedziałam, jak dużo błędów popełniłam, zatęskniłam za tym uczuciem. Ten pierwszy maraton zawsze jest wyjątkowy, nawet jeśli pojawi się ściana, skurcz, opuszczą nas siły. Kiedy już dojdziemy do siebie, jesteśmy innymi ludźmi: silniejszymi, z większą wiarą w samych siebie. Poczułam nawet smutek, że ja już tego nie doświadczę. Na szczęście bardzo się myliłam! Ultramaraton Bieszczadzki: jeszcze nigdy żadne zawody nie dały mi takiego kopa, nie skłoniły do tak wielu przemyśleń, nie zmieniły we mnie tak wiele. Kiedy siedzę teraz na spokojnie przy zielonej herbacie (robię sobie przerwę od kawy, to już piąty dzień bez!), wiem, jaką praktyczną lekcję wyniosłam z tego biegu na kolejne:
1. Nie wystartuję z kontuzją!
To po pierwsze i najważniejsze. Jak już wiecie, moja kontuzja – nie do końca zdiagnozowana, bo za późno przyznałam się do bólu fizjoterapeucie – dała o sobie znać ok. 16km. Popełniłam kilka błędów: przede wszystkim trzeba było się zatrzymać i wziąć coś przeciwbólowego tak szybko ,jak tylko odczułam dyskomfort, a ja nie mogłam wygrzebać podczas biegu i podejścia magicznej pigułki i zwlekałam z tym jeszcze przez 10km. Zdecydowanie trzeba się zatrzymać, zdjąć plecak i wyciągnąć coś przeciwbólowego, bo świadomość, że tyle godzin będziemy biec w bólu, potrafi zmiażdżyć psychicznie. Ja temu zawdzięczam poważny kryzys. Ale co ja gadam! Zamiast zażycia magicznej pigułki radzę nie startować z kontuzją na takim dystansie! Środki przeciwbólowe zabieramy zawsze, ale na nagłe wypadki, które pojawią się już na trasie.
Po kilku godzinach napisałam do Szczepana z poradni Fizjoperfekt, który opiekuje się moją nogą:
“Jestem ultraską, ale więcej nie biegnę z kontuzją. Bolało!”, odpisał: “Brawo, masz charakter, ale ja akceptuję bieganie z kontuzją tylko raz. Już wiesz jak to wygląda. Mam nadzieję, że się zbytnio nie sponiewierałaś”.
Sprytny. Tak to męczyłabym, biadoliła, że “czemu nie mogę biec, jak tylko trochę boli”, a tak na własnej skórze pozwolił mi się przekonać, dlaczego tego nie robić. Nie radzę!
2. Polubię się z kijami
Nie jestem jeszcze obyta z kijami, ale wierzę, że wszystko przyjdzie z czasem. Chodziłam z nimi wcześniej ze dwa razy w górach, więc jest jeszcze sporo do zrobienia. Teraz jestem na roztrenowaniu, więc zamiast biegać, wybieram się na szybkie marsze do lasu, żeby trochę z nimi pobyć, w końcu to praktyka czyni mistrza. (Więcej o tym, jak dobrać kije, kiedy ich używać i jak, już wkrótce. Będą wskazówki od specjalistki: Magdy Derezińskiej-Osieckiej).
Jedno jest pewne: na takie biegi bez kijów już się nie ruszam. Dlaczego? Bo bez względu na to, czy masz technikę opanowaną do perfekcji, czy po prostu “coś tam załapałeś”, dużo łatwiej będzie się zmierzyć ze stromym czy długim podejściem/podbiegiem. “No i pięknie, teraz to już się rozstaniemy, bo ja nie mam kijów” – powiedział jeden z moich kompanów w Bieszczadach, gdy wyrósł przed nami Okrąglik, a później Jasło. I faktycznie, już po kilku krokach zostałam sama. Wiosną wspięłam się tą trasą podczas Rzeźniczka bez kijów i całkiem nieźle sobie poradziłam. Nie mówię, że są niezbędne, ale bardzo pomagają. Poza tym przy mniejszym dystansie, nogi nie są jeszcze tak zmęczone, a ciało obolałe. Inaczej się podchodzi na 16 czy 18 kilometrze a inaczej na 40, gdy mamy już na koncie takie atrakcje jak Hyrlata zwana potocznie podczas maratonu “Górą Sku…syn”;). I choć sama nie do końca byłam przekonana, bo bałam się, że więcej będzie zabawy z trzymaniem ich przez tyle godzin w rękach to kije bardzo, bardzo mi pomogły i jestem ogromnie rada, że dałam się przekonać.
Wybrałam bardzo lekkie, składane, żebym mogła np. na początku mieć je złożone i podczas długiego zbiegu też. Trasa jednak była tak zróżnicowana, że przez większość biegu były rozłożone, bo nigdy nie wiadomo co tam zaraz będzie się czaić. Dbałam tylko o to, by trzymać je tak, żeby ostre końcówki mieć przed sobą. Tym sposobem byłam bezpieczna dla otoczenia;) I lekkie kije naprawdę nie przeszkadzają swobodnie biec. Ja polowałam na jeden model firmy Dynafit, ale nie udało mi się ich zdobyć, więc wyposażyłam się w bardzo lekkie kijki Salewy. Sprawnie się je składało i rozkładało, ale dziś już o nich wystarczy.
3. Wyposażę się w lżejszy plecak
Odkąd zaczęłam biegać w górach, zawsze robię to z plecakiem firmy Deuter, który dostałam na urodziny od ukochanych biegaczy – jeszcze raz dziękuję 🙂 Sprawdza się świetnie, ma dużo kieszonek, do których mam łatwy dostęp. Zapamiętuję sobie przed startem, gdzie mam batona, gdzie żel, gdzie chusteczki. Ma też specjalną kieszonkę na bukłak. Do tej pory nie miałam z nim żadnych problemów, niestety już na tak długiej trasie jak Maraton Bieszczadzki, w połowie zaczęłam czuć każdy ruch. Próbowałam mocniej go dopasować, ale niewiele to pomagało. Nie ma co się rozwodzić nad tematem: na przyszły sezon będę musiała znaleźć coś lżejszego. Jak znajdę, to pokażę 😉
4. Będę wcinać bułę albo jakieś ciastka 😉
I ostatnia refleksja. Jak wiecie na co dzień odżywiam się dość zdrowo, no dość 😉 Nie jadam batonów, nie piję gotowych izotoników, nie raczę się chemią. Kiedy startuję w zawodach typu półmaraton czy maraton, sięgam po żele, mam sprawdzone (ALE i Agisko) i wszystko gra. Jednak w górach jest inaczej. Taki bieg jak ten w Bieszczadach trwa dłużej niż trzy i pół godziny, do tego to zupełnie inny rodzaj wysiłku. W czasie biegu pomyślałam sobie, że te 53km to jest maksymalny dystans na jaki mogę się porwać, bo już w połowie z każdym krokiem czułam jak mój żołądek szaleje i przemieszcza się po całym ciele. Udało się dotrzeć na metę bez żadnych sensacji, ale czułam to i myślałam o nim przez cały czas. Na kolejny bieg (tak, tak, minął tydzień, a ja nie mówię nie, tylko nie mogę się doczekać kolejnego – to choroba;) zabiorę ze sobą rzeczy, które lubię, jem na co dzień i ograniczę ilość żeli np. do dwóch “na wszelki wypadek”. A tak to będą grane owoce, buła z miodem, może czekolada – jeszcze pomyślę i przetestuję.
W każdym razie ten bieg mi pokazał, że to dopiero początek, że nie wiem nic i wszystko dopiero przede mną. Ale to bardzo przyjemne uczucie. Dotarło do mnie, że wszystko co najlepsze, dopiero przede mną. Mój romans z bieganiem dopiero się zaczął! Jestem szczęśliwa! Bardzo!