Kochani, jest konkurs!
Chcecie wygrać nocleg weekendowy ze śniadaniem w wybranym hotelu sieci Accor (poza hotelami Sofitel)? Wystarczy odpowiedzieć w komentarzu pod tekstem na dwa proste pytania: CZYTAJ WIĘCEJ
Kochani, jest konkurs!
Chcecie wygrać nocleg weekendowy ze śniadaniem w wybranym hotelu sieci Accor (poza hotelami Sofitel)? Wystarczy odpowiedzieć w komentarzu pod tekstem na dwa proste pytania: CZYTAJ WIĘCEJ
Często powtarzam, że bieganie kocham za poczucie wolności. Nic cię nie ogranicza, robisz to kiedy chcesz, jak chcesz, gdzie chcesz – co jest szczególnie ważne w przypadku takich osób jak ja, które żyją na walizkach. Nie musisz zabierać ze sobą specjalnie dużo sprzętu, nie potrzebujesz żadnej sali, pływalni czy specjalnego miejsca. Jednak prawdziwe poczucie wolności moim zdaniem dają dopiero biegi górskie.
Uciekasz z miasta, odpoczywasz od tego szalonego tempa, od telefonów, laptopów, fejsika i pracy. Wdychasz świeże powietrze, przed tobą roztaczają się malownicze krajobrazy, słuchasz szumu drzew, śpiewu ptaków – tego się nie da opisać, tego trzeba doświadczyć na własnej skórze. Owszem, to nie są same przyjemności. Góry to także wystające kamienie, korzenie, które wyjątkowo łatwo mogą stać się przyczyną kontuzji. To także strome podejścia i niebezpieczne zbiegi. Mimo wszystko, warto dać im szansę. Dlaczego? Jak to zrobić z głową? O tym postanowiłam porozmawiać z samym Marcinem Świercem, Mistrzem Polski w Biegach Górskich.
Gdybyś miał coś poradzić biegaczowi, który dopiero chce zacząć swoją przygodę z górami, co by to było?
Przede wszystkim niech spróbuje spacerów. Rozkoszuj się pięknem i naturą. Na początku przygody niech to nie będzie gonitwa za wynikami. Bo to może szybko się skończyć. Zaczynaj od krótkich biegów, takich na swoje możliwości. Najgorszą rzeczą jest wziąć za dużo na siebie i później się zniechęcić. Góry nie wybaczają błędów. Postaw na sprawność – przed wszystkim mięśnie posturalne.
Dlaczego warto spróbować swoich sił w górach?
Bo są piękne.. niepowtarzalne! Poznajemy piękno natury, które ma miliony lat. Gór i całej przyrody nie stworzył człowiek, góry żyją i się zmieniają i naprawdę da się tam odpocząć od codzienności.
Co sprawiło, że Ty pokochałeś biegi górskie?
Prostota, dostępność rzeczy nieosiągalnych dla zwykłych śmiertelników. Bo chyba odnalazłem w tych biegach siebie, trochę mogę tu pobyć w najlepszym towarzystwie: samego siebie 🙂 Wiele rzeczy wtedy nabiera innego kształtu czy wartości.
O czym powinien wiedzieć każdy, kto planuje starty w górach?
Nie zaczynaj zbyt mocno! Niech te kilka pierwszych startów pokaże, w którym jesteś szeregu. Jest taka zasada „kto wolniej zacznie szybciej skończy”. Na kolejnych startach przekraczaj powoli swoje granice (jeśli za pierwszym razem pobiegłeś 300m pod stromą górę to nasennym razem spróbuj granicę przesunąć do 500m) i tak małymi krokami do przodu. Pamiętaj też o bezpieczeństwie: warto dobrze znać trasę, sprawdzić pogodę, bo może się zmienić w ciągu kilku minut. Trzeba być przygotowanym na wiele wariantów, które mogą nas zaskoczyć.
Mieszkam w mieście, ale chcę biegać w górach – możliwe? Jak się do tego przygotować?
Wszystko jest możliwe: w swoim treningu dodaj akcenty crossu, siły biegowej, podbiegów, pamiętaj o wycieczkach biegowych. Od czasu do czasu szukaj w okolicy większych górek. Spędzaj co kilka tygodni weekend w górach. Ucz się tych ich, ale też odpoczywaj.
Od startu na jakim dystansie najlepiej zacząć?
Najlepszym dystansem będzie między 5-10 km biegu alpejskiego czyli pod górę/szczyt. Wtedy organizm tak nie dostanie w kość, biegi anglosaskie są następnym krokiem. Na końcu dopiero przychodzi pora na ultra…
Twoim zdaniem jakie błędy najczęściej popełniają ludzie, którzy przenoszą się z asfaltu w teren?
Nie mają pokory i trochę zbytnio szaleją… Do tego góry wymagają wszechstronności, sprawności która często jest zaniedbana. Teren wymusza takie ruchy trochę niestandardowe – gdzieś trzeba przeskoczyć, zbiec… do tego trzeba być przygotowanym.
No i pamiętajcie, jak mówi Marcin: wszystko jest możliwe!
Za chwilę wiosna i na dobre rozpocznie się sezon biegowy. Większość z nas planuje start w półmaratonie. Półmaraton Warszawski, równie popularny bieg w Poznaniu i wielu innych miastach, to okazja do tego, by wybudzić się z zimowego snu. Dla jednych będzie to walka o nową życiówkę, dla innych debiut na tak długim dystansie (brawo! trzymam za Was kciuki i będę z całego serca kibicować!), a dla jeszcze innych zabawa, forma na odwiedzenie innego miasta, okazja do tego, by spotkać się ze znajomymi. A tak wygląda radość, gdy wybierasz się na bieg stricte towarzysko i przez przypadek robisz życiówkę (sierpień 2014, Reykjavik 1:39:57)
Bez względu na to, jakie masz podejście do wiosennego startu, półmaraton to już dystans, do którego warto się przygotować zarówno jeśli chodzi o trening, dietę, czy strategie już na sam bieg. Dlatego od dziś ruszam z cyklem tekstów, które pomogą ci to zrobić. Dzisiaj część pierwsza: dieta.
Jeśli chodzi o moje doświadczenia z półmaratonem w zakresie diety sprawa wygląda tak: warto zrobić ładowanie węglowodanami, ale wystarczy dzień przed zawodami. Nie jest to tak duży dystans, by była potrzeba objadania się na kilka dni przed startem. Wiadomo, że warto też postawić na jedzenie dobrej jakości. Umów się ze znajomymi na pasta party albo skuś się na prawdziwą włoską pizzę, ale nie zajadaj się marnej jakości słodyczami, których skład brzmi tajemniczo dla tych, którzy nie specjalnie przepadali za lekcjami chemii. Ale o tym, jak ja się przygotowuję do biegu na dystansie 21,097.5 jeszcze będzie osobny tekst. Dzisiaj czas na porady specjalisty. O tym, dlaczego warto włączyć węglowodany do diety, gdy szykujemy się do startu w półmaratonie, na ile wcześnie zjeść śniadanie przed startem, by nie mieć problemów żołądkowych oraz co i czy w ogóle jeść już podczas samego biegu rozmawiałam z dietetykiem Anetą Łańcuchowską z Poradni Dietetycznej „hälsa”
Półmaraton – czy przed takimi zawodami warto zrobić “ładowanie węglowodanami”, czy nie ma takiej potrzeby?
Pamiętajmy, że od pewnego etapu zaawansowania prawidłowe odżywiania decyduje
w równym stopniu co sam trening o wynikach sportowych. Jeżeli uprawiamy sporty wytrzymałościowe, codzienny jadłospis powinien obfitować w posiłki węglowodanowe z dodatkiem białka z wyraźnym ograniczeniem tłuszczów.
Bieg długodystansowy, a do takich z pewnością zalicza się półmaraton, to bieg podczas którego wydatek energetyczny jest bardzo wysoki, trwający jednocześnie bardzo długo, dlatego niezbędne są nam odpowiednie ilości glikogenu w mięśniach, a powstaje on właśnie dzięki dostarczanym wraz z dietą węglowodanom. W praktyce powinniśmy spożywać dania lekkostrawne, wysokowęglowodanowe jak np. chudą wołowinę z kaszą i warzywami, łososia z brązowym ryżem i surówką warzywną, koktajl na bazie jogurtu z dodatkiem płatków owsianych z owocami. Natomiast na stałe wyeliminujmy z diety tłuste ciasta, smażone na głębokim tłuszczu potrawy, mięsa w panierce.
Na ile wcześniej powinniśmy zacząć gromadzić glikogen w przypadku biegu na 21km?
Zakładając, że nasza dieta od dłuższego czasu jest odpowiednio zbilansowana pod kątem uprawiania biegów, przed samymi zawodami powinniśmy zjeść posiłek na tyle wcześniej, aby nasz organizm zdążył go strawić. Posiłek ten powinien zawierać dużą ilość węglowodanów, aby zapasy glikogenu w mięśniach pozwoliły na przebiegnięcie tak długiego dystansu.
Czas potrzebny na strawienie tego typu posiłku to około 2 godziny, dlatego zjadając w dniu biegu odpowiednio wcześnie bułkę z odrobiną masła i dżemem zapobiegamy problemom żołądkowym w trakcie biegu, gwarantujemy sobie niezbędną energię i siłę.
Czy w czasie samych zawodów powinniśmy coś jeść? Żel energetyczny, kawałek banana, izotoniki?
Oczywiście wszystkie wyżej wymienione produkty są odpowiednie do spożycia podczas biegu długodystansowego. Żele energetyczne oraz dojrzałe banany potrafiące zawierać nawet do 85% fruktozy, skutecznie uzupełnią węglowodany, do tego zrobią to najszybciej z uwagi na wysoką wchłanialność węglowodanów prostych do krwi, a następnie do mięśni, odbudowując niedobory glikogenu. Picie izotoników uchroni nas natomiast od nadmiernej utraty wraz z potem sodu, potasu i magnezu.
Co zjeść i na ile po samych zawodach, by przyspieszyć regenerację?
Oczywiście regeneracja po biegu jest niezmiernie istotna, szczególnie po jego długodystansowej odmianie jaką jest półmaraton, kiedy to nasz organizm był wystawiany
na naprawdę ciężką próbę przez grubo ponad godzinę. Jeżeli właśnie pobiliśmy rekord świata to oczywiście będzie to poniżej 58 min.:)
Pamiętajmy, że najwyższa przyswajalność węglowodanów po długotrwałym wysiłku zamyka się w pierwszych 30 minutach, dlatego tak istotne jest właśnie w tym czasie dostarczyć
do organizmu węglowodany proste, czyli te najszybciej wchłaniane do krwioobiegu. Polecam banana lub sok owocowy. Następnie nie przekraczając trzech godzin po zakończeniu półmaratonu należy zjeść posiłek wysokowęglowodanowy, mógłby to być makaron z warzywami lub np. kurczak z ziemniakami, kaszą lub ryżem. Dopiero po zastosowaniu się do powyższych zasad możemy być pewni, że nasz organizm nie będzie odbudowywał zapasów energetycznych z mięśni.
Niedzielny poranek w Warszawie. Parzę sobie kawę po raz pierwszy od tygodnia i siadam przed laptopem – też po raz pierwszy od tygodnia. O matko! Co za szczęście, że udało mi się obyć bez ulubionego zestawu przez tyle dni! Na chwilę w ogóle zapomniałam, że coś takiego istnieje. Na obozie biegowym wpadasz w pewien rytm, na wszystko jest swój czas: na poranny rozruch, trening, obiad, wykład tylko nie na to, co sobie serwujemy na co dzień. I chwała organizatorom za to!
Jechać czy nie jechać? – człowiek, który żyje na walizkach, zwykle szybko podejmuje tego typu decyzje. Weekend w Pradze? Jasne! Wyjazd w góry? Pakuję się i jadę. Tym razem jednak szło dość opornie. Niby miałam kilka dni urlopu między świętami i dobrze byłoby z tego skorzystać, by naładować baterię na Nowy Rok, w którym czeka mnie jeszcze więcej wyzwań niż w poprzednim. Chyba nic nie mogłoby mi zrobić lepiej niż bieganie w górach. A jednak przez kilka dni zastanawiałam się nad tym, czy wyjazd na obóz biegowy to dobry pomysł. Dlaczego? Wątpliwości miałam wiele: dopiero wychodzę z kontuzji, jestem w opłakanej formie i jak to będzie wyglądało, kiedy pojawię się w tłumie rozbieganych ludzi? Nie będę mogła w pełni skorzystać ze wszystkich opcji, a na dodatek właściwie nikogo nie znam. No i umówmy się: zawsze można zostać w Warszawie i popracować, nadrobić wszystko to, na co zabrakło mi czasu w szalonym grudniu. Dla mnie to zawsze argument na wagę złota. Na szczęście znajomy nękał mnie pytaniami, czy już zrobiłam przelew, więc dla świętego spokoju zrobiłam. Laptop zepsuł się na dwie godziny przed wyjazdem – siła wyższa. Pojechałam wyłącznie z wielką torbą ciuchów biegowych no i oczywiście kreacją sylwestrową, bo jakżeby inaczej…
I to był najlepszy pomysł, na jaki można było wpaść na tym etapie. Dlaczego? Już mówię, bo być może ktoś od dawna zastanawia się nad takim rozwiązaniem.
Co, gdzie i jak?
To był mój drugi obóz biegowy. Na pierwszy pojechałam w sierpniu w 2013 roku do Szwajcarii z Tatra Running Team, a konkretnie do St. Moritz (tutaj więcej informacji o obozie). Wróciłam jak nowonarodzona. Poczułam się jak młody Bóg. Oprócz tego, że poznałam fantastycznych ludzi, miałam mnóstwo okazji do tego, by wypytać specjalistów, o wszystko, co zawsze chciałam wiedzieć o bieganiu, regeneracji, odżywianiu, to przede wszystkim spędziłam czas w najpiękniejszym miejscu, jakie do tej pory widziałam (królestwo za to, by choć na kilka dni jeszcze kiedyś tam wrócić!). Przez 8 dni trenowaliśmy na wysokości, dzięki czemu jeszcze przyjemniej i lżej mogłam polecieć maraton w Berlinie trzy tygodnie później.
Jeśli chodzi o moją głowę – odpoczęłam jak nigdy dotąd. Wiedziałam, że tego typu pomysły na urlop to coś dla mnie. Potem jednak rzuciłam się w wir pracy i nie pojechałam na kolejny , aż do teraz. Tym razem skusiłam się na wyjazd z zespołem bieganie.pl i na opcję: Sylwestrowy Obóz Biegowy w Kętach. Nie miałam żadnych planów ani na te kilka dni wolnego, ani na imprezę, a team takich osobistości jak Krzysztof Janik, Grzegorz Gajdus i Marcin Świerc – no trzeba było jechać:)
Wiara we własne możliwości
Tak naprawdę nie biegam od połowy października. Owszem, od końca listopada wychodziłam 3 razy w tygodniu na marszobiegi, które ratowały mi życie w tym sensie, że mogłam wyjść na zewnątrz i zaciągnąć się powiewem wolności, jak kilka lat temu dymem z ulubionych papierosów. W październiku dopadło mnie zapalenie rozcięgna podeszwowego, więc cały listopad i grudzień upłynęły mi pod hasłem: pływanie oraz treningi na siłowni (głównie core stability na które zawsze najtrudniej znaleźć czas, gdy człowiek jest już mocno wkręcony w przygotowania do zawodów). Kiedy zaczęłam wychodzić na przebieżki do ukochanych Łazienek, które mam pod domem, na początku poczułam ogromną radość – wreszcie mogłam wyjść na zewnątrz i mknąć przed siebie, dokąd tylko chcę. Nie ograniczały mnie cztery ściany sali ani czarny pas na dnie basenu. Jednak z czasem zaczęło mnie przerażać to, że ból stopy wciąż nie ustąpił, a do tego forma spadła. Bywały dni, kiedy czułam się zmęczona, a nogi były tak ciężkie, jakby ktoś uciął mi moje i przytwierdził betonowe. Mimo wszystko nie poddawałam się: słuchałam zaleceń fizjoterapeuty i stopniowo starałam się wrócić do biegania. Czasem mknęłam przez park i wycierałam z policzków łzy. Każdy kilometr wydawał się być odcinkiem przynajmniej o 10 razy dłuższym, ale truchtałam dalej, bo wiedziałam, że za jakiś czas znowu będę mogła biec z przyjemnością.
Na obóz miałam taki pomysł: jeśli ból będzie bardzo odczuwalny – biegam co drugi dzień, jeśli wszystko będzie w porządku – biegam codziennie, tyle tylko, że spokojnie zarówno jeśli chodzi o kilometry jak i tempo. I tutaj rozwiała się moja pierwsza obawa: nie ma sensu czuć się, że nie dasz rady, że będziesz gorszy. Treningi są tak skonstruowane, że każdy znajdzie coś dla siebie. Dzieliliśmy się na grupy w zależności od tego, czy ktoś danego dnia był na siłach zmierzyć się z czymś trudniejszym, czy chciał sobie odpocząć i pobiec coś lżejszego. Dzięki temu mogłam codziennie biegać i stopniowo wracać do sił, nabierać wiary w to, że nie jest ze mną tak źle, że kilka tygodni treningów, może miesięcy i wrócę do ludzi. W sumie pokonałam prawie 100km, ale wszystko na spokojnie, z głową: po ciężkim dniu w górach, robiliśmy sobie lekki rozruch, by się zregenerować i nabrać sił na kolejny dzień. Czułam się bosko! Nabrałam apetytu na więcej.
Motywacja do biegania: bo to w ludziach jest moc!
Ostatnio zauważyłam, że znowu nabrałam chęci do biegania z ludźmi. Miewam fazy: czasem lepiej trenuje mi się w grupie, a czasem w pojedynkę. Teraz, kiedy wychodzę z kontuzji i jestem w opłakanej formie, nic nie działa na mnie lepiej niż miłe towarzystwo, z którym można spokojnie pobiec, porozmawiać i wspólnie zmierzyć się ze wszystkimi słabościami. W tym miejscu chciałam z całego serca podziękować wszystkim tym, którzy wspierali mnie online, na żywo i biegali oraz wciąż biegają ze mną – to dzięki WAM udało mi się wygrzebać. I mojej ukochanej poniedziałkowej grupie biegowej Romantoza, która daje mi kopa na cały tydzień. Każdemu, kto wraca do biegania, dopiero zaczyna, czy wychodzi z kontuzji, polecam bieganie w towarzystwie, zapraszamy też do nas – spotykamy się w każdy poniedziałek o 19:30 przy Placu na Rozdrożu i rozgrzewamy w Parku Ujazdowskim.
Na obozie jeszcze mocniej poczułam moc, jaką dają inni ludzie. Praktycznie nikogo nie znałam, trafiłam do zgranego zespołu, który w sporej części składa się ze stałych bywalców, ale mimo wszystko od razu stałam się jej członkiem. Razem każdy kilometr wydawał się być metrem. Pokonywałam go z uśmiechem na twarzy i często wybierałam ambitniejsze warianty, choć mogłam wykręcać się kontuzją. Ja po prostu chciałam zrobić więcej, tyle, na ile czułam, że mnie w danym momencie stać.
Nieoczekiwana zmiana planów
Można by powiedzieć, że z tej zmiany cieszę się najbardziej, ale trudno mi wybrać, co jest największą wartością, jaką wywiozłam z obozu. Cele na przyszły rok miałam już od dawna wybrane. Główne to Bieg Rzeźnika (po drodze kilka mniejszych biegów górskich, żeby się zaprawić) i jeden najważniejszy start w jesienią, ale o tym na razie nie chcę mówić, żeby nie zapeszać:). Nie jestem wariatką, która porywa się na rzeczy, których nie jest w stanie zrobić. Lubię wyzwania, ciężką pracę, ale wyznaczam sobie realne cele, ambitne, nawet bardzo, ale realne. Decyzję o tym, że chciałabym się przygotować do Biegu Rzeźnika, podjęłam jeszcze tego samego dnia, kiedy przebiegłam mój pierwszy bieg ultra (UltraMaraton Bieszczadzki). Mam idealną parę, sporo czasu na rzetelne przygotowania i mimo tego, że kontuzja popsuła moje plany, to pracowałam na siłą i stabilizacją, żeby chociaż tę bazę już zbudować i później skoncentrować się na treningach biegowych.
5 minut rozmowy z Marcinem Świercem sprawiło, że zmieniłam zdanie. Wyglądało to mniej więcej tak:
– Chcesz biec na czas czy na przetrwanie?
– Na przetrwanie.
– To nie rób tego. Bieganie amatorskie ma być przyjemnością, a rozcięgno podeszwowe to kontuzja, która lubi wracać, jeśli się przeciążysz. Spokojnie trenuj, startuj na krótszych dystansach, na ultra przyjdzie czas. A tak przynajmniej przygotujesz się do wymarzonego startu na jesień.
Posłuchałam. Jeszcze tego samego dnia wycofałam się z pomysłu i zmieniłam plany. I jest mi z tym dobrze. Jestem spokojna, szczęśliwa, nie mogę się doczekać regularnych treningów. Krzysiek Janik tutaj też służył bardzo cennymi radami, które pozwalają nakreślić sobie ambitny ale przede wszystkim zdrowy plan działania.
Odpoczynek i zabawa
Nie zabrakło też czasu na bal Sylwestrowy, wieczory na basenie, w jacuzzi i saunie, rozmowy, żarty, śmiechy. Psychicznie odpoczęłam tak bardzo, jak chyba jeszcze nigdy. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Taka bateria bardzo się przyda na Nowy Rok, bo czeka mnie wiele dużych wyzwań, a moje życie wywróciło się do góry nogami. Bieganie jest lekiem na wszystko!