Zazwyczaj robię wszystko na opak. Kiedy ludzie tłumnie jadą na jedne zawody, ja jadę na inne. Nie przez złośliwość, nie dlatego, że jestem taka fajna, oryginalna i “brzydzę się mainstreamem”. Po prostu tak wychodzi. I choć od dziecka lubiłam przewodzić grupą, ustalać zasady gry, wydzielać zadania to unikam tłumów i jestem nieśmiała. Ponad ilość zawsze stawiam jakość. Wolę jednego przyjaciela od setki znajomych. Jednego prawdziwego kibica, który zdziera dla mnie gardło, od tysięcy przypadkowych. I takim kibicem jest moja mama, ale nie tylko dla mnie, dla wielu. “Johan, brawo, brawo!” – krzyczała, kiedy poleciałyśmy razem do Hamburga na maraton, w którym ja w końcu pobiec nie mogłam. Wyciągnęła z torebki okulary, wyczytywała z numerów startowych imiona, żeby było im raźniej, żeby wiedzieli, że kibicuje każdemu z nich z osobna, a nie ogólnie wszystkim. Uśmiechali się, machali, wracali do życia. Ci, którzy przeszli do marszu, raptem zaczynali truchtać. “Chodź, staniemy na jakimś 30 kilometrze, bo tam zawsze jest najgorzej” zarządziła, chociaż sama nie biega. I niby skąd ona wie, gdzie jest najgorzej, jak krzyczeć, by pomóc? A jednak pomaga najskuteczniej, bo robi to ze szczerego serca. I właśnie dzisiaj, a nie w dzień matki, zupełnie na opak, postanowiłam o niej napisać. Zobaczyłam to zdjęcie i musiałam, bo warto doceniać ludzi, którzy nam kibicują, wspierają, wierzą w nas, kiedy wszyscy inni zwątpili, nawet my sami.
“Rób to, co Ty uważasz za słuszne”- zawsze mi powtarza i wiem, że to nie jest przejaw focha na zasadzie “Rób jak uważasz, ale ja bym chciała…” tylko zupełnie szczera odpowiedź, bo właśnie ta szczerość to coś, za co ludzie ją kochają. Ja też. I nie ma nic lepszego niż taki prawdziwy kibic z krwi i kości, który czeka na Ciebie na trasie. “Maciek, dasz radę. Jeszcze tylko 5 kilometrów!” – krzyczała na Maratonie Orlenu do ludzi, których widziała na oczy po raz pierwszy. I kibicowała im przez dwie godziny, mimo tego, że ja nie startowałam w tych zawodach.
Mamy wokół siebie ludzi, którzy kibicują nam tak wiernie na zawodach, w pracy, w życiu osobistym. Pomagają nam się podnieść, gdy jest źle, dodają odwagi, gdy boimy się podjąć odważne decyzje, rozmawiają, przytulają, śmieją się z nami i płaczą. Czasem zapominamy o tym, że nasz sukces w ogromnej części zawdzięczamy właśnie im. Skupiamy się na sobie, gdy przeżywamy porażkę, świętujemy, gdy odniesiemy sukces, a nasi “życiowi kibice”, bo nie tylko o sporcie mowa, schodzą na drugi plan. Dlatego dziś chciałam wysunąć jednego z nich na plan pierwszy i mam nadzieję, że zrobicie ze swoim kibicem to samo:
Mamo, w imieniu wszystkich biegaczy jakich znam i również tych Johanów, Helmutów i innych, których nie znam – bardzo Ci dziękuję!
Podesłaliście kilka bardzo pomysłowych i wzruszających filmików. Bardzo Wam za to dziękuję, bo czasu było niewiele, a mimo wszystko wykazaliście się niezłą inwencją. Obejrzałam wszystkie już w poniedziałek i pierwszy raz byłam w sytuacji, że naprawdę nie umiałam wybrać najlepszego. Zawsze myślałam, że to tanie zagranie, jak w konkursach jury mydli uczestnikom oczy i sprzedaje martwe kąski w postaci: “Wszyscy byliście fantastyczni, nigdy nie mieliśmy tak trudnego wyboru do dokonania”. Ale naprawdę tak się może zdarzyć. Dlatego postanowiłam dorzucić coś od siebie i tak oto poza nagrodą główną, podeśle dwie niespodzianki dla dodatkowo wyróżnionych osób. Oto wyniki konkursu. Zwycięzców bardzo proszę o podesłanie mi danych kontaktowych na adres email: anna@pannaannabiega.pl
Gratuluję!
Pierwsze wyróżnienie – Marta
Pomysłowość mnie urzekła! Gratuluję! Oglądałam filmik kilka razy. Good job!
Drugie wyróżnienie: Ola i Dominika
Dziewczyny – bardzo mnie wzruszyłyście, serio. Nie spodziewałam się, że ktokolwiek, kiedykolwiek będzie o mnie rymowanki układał. Dziękuję!
Nagroda główna And the winner is Patrycja Czajkowska! No w końcu musiałam wysłuchać prośby Twojej córeczki: “Proszę, żeby nie była na ostatnim miejscu” ;). Każdej mamie należy się odpoczynek, szczególnie w okolicach Dnia Matki. Dawaj Patrycja, jedziemy “ogóreczkiem” na Konwent Biegowy 🙂
Kiedy zapisywaliśmy się na Madeira Island Ultra Trail (MIUT) wszystko było zupełnie inaczej. Ja wracałam do treningów i miałam przed sobą jeszcze dobre trzy miesiące, by popracować nad formą dlatego zapisałam się na dystans 40km, Konrad był w szczycie formy, ale też z kilkoma ważnymi startamii chwilę później więc wybrał 85km, a Tomek, cóż Tomek jeszcze nie wiedział, że nas spotka, ale spotkał i miesiąc temu zarejestrował się na najbardziej odważną opcję: 115km dookoła wyspy.
Jednak jak to życiu bywa: nie wszystko da się przewidzieć i zaplanować. U mnie ból wrócił, do tego bardzo dużo pracowałam, zarywałam noce i nie było mowy o treningu z prawdziwego zdarzenia. Konrada zaskoczyła kontuzja, która uniemożliwiła mu jakiekolwiek biegi przez miesiąc, a Tomek po prostu nie zdążył wybiegać tylu kilometrów, ile by chciał. Mimo wszystkich przeciwności, nie poddawaliśmy się. Każdy trenował tyle, ile mógł: jeśli nie dało się biegać, wsiadaliśmy na rower, wskakiwaliśmy do basenu, trenowaliśmy na siłowni. Nikt nie olał sprawy, nie czekał na kanapie na cud, bo chyba każe z nas wierzyło, że jednak się uda, że coś się zmieni, że jeszcze będzie można pobiec.
Moją historię znacie: w zeszłym roku zaliczyłam kilka startów w górach: Rzeźniczka, Festiwal Biegowy w Krynicy, Ultramaraton Bieszczadzki. W tym roku trenuję bardzo spokojnie, by wyleczyć do końca wszelkie dolegliwości. Kiedy tylko mam okazję, jadę w góry, by choć na małych odcinkach pobiegać, pochodzić, uczyć stopy i ciało pracy w trudnym terenie, który tak bardzo pokochałam. Wybrałam prosty bieg: niby 40km, ale przewyższenie jest niewielkie, na całej trasie jedynie 870m. Można by powiedzieć, że taka trasa-marzenie: tylko jeden mocniejszy podbieg, a potem płasko lub w dół. Chłopaki mają dużo gorzej: 85km z przewyższeniem 4000m i 115km z przewyższeniem 6800, ale mają też dużo większe doświadczenie i formę. Każdy z nich ma na swoim koncie mnóstwo startów i treningów w górach, zawody na morderczych dystansach takich jak 70, 80 czy 100km. Dadzą sobie radę. Wierzę w nich.
Co robić? To pytanie zadawałam sobie nie raz. Startować i przemaszerować trasę? W końcu polecieć na Maderę i nie wystartować w tak malowniczych zawodach… no serce się kraje. Może zmienić dystans na mniejszy? Opcja 17km brzmi super. Mimo wszystko decyduję, że nie wystartuję. Biorę ze sobą sporo ubrań do biegania, bo takich tras jak tutaj, jeszcze nigdy nie widziałam. Robię sobie spokojne marszobiegi i zwiedzam wyspę. Ale już pierwszego dnia, gdy tak biegnę spokojnie przed siebie, czuję, że muszę spróbować.
Wymieniam dystans na krótszy, przynajmniej w mojej głowie: umówmy się, przecież w tę stronę nigdy nie ma problemu i zaczynam przygotowania. Przeglądam listę rzeczy, które są mi potrzebne na start i oczywiście nie mam nic: ani czołówki, ani plecaka, ani bidonów, apteczkę jeszcze jakoś uda mi się wyczarować, bo zabrałam leki ze sobą na wyjazd, ale długich wybiegań nie planowałam, więc o pozostałych elementach mogę zapomnieć.
„Dobra i tak miałam kupić sobie lżejszy plecak” – od razu pada myśl. Kiedy człowiek już się przełamie, nie ma problemów, które psują zabawę, od razu szuka się rozwiązania. Batony, żele to wszystko można kupić. Po spokojnym marszobiegu, gdzie więcej było marszu i wspinaczki niż biegu, nakręcona pięknymi widokami i genialną pogodą (wszelkie prognozy świata wskazywały, że temperatura będzie dużo niższa i przez kilka dni będzie lał deszcz) idę odebrać pakiet startowy i zamienić dystans na krótszy. Dobra, 17km dam radę zrobić marszobiegami, w końcu w marcu trzasnęłam sobie dwa półmaratony i było w porządku. „Niestety teraz nie da się nic zrobić: ma Pani ubezpieczenie na innym dystansie, wszystko jest już przygotowane, wydrukowane, proszę nas zrozumieć” – mówi do mnie grzecznie pewien Portugalczyk w biurze zawodów. Oczywiście, że rozumiem. „Ale proszę się nie martwić, ta trasa na 40km to właściwie to samo. Spokojnie da Pani sobie radę”. Powiedział to do mnie z takim przekonaniem, że uwierzyłam. Kompletna bzdura, prawda? Facet mnie nie zna, nie wie, z czym się ostatnio borykałam, ile trenowała, ale taki jest nasz wyjazd: na luzie, z uśmiechem. Żartujemy sobie tak dużo – sami z siebie rzecz jasna – że mięśnie brzucha bolą mnie na samo wspomnienie kilku ostatnich tekstów. Dawno tak nie odpoczęłam psychicznie. Czuję, że wracam do siebie. I właśnie dlatego postanowiłam spróbować. Napisałam dziś o naszej trójce, bo każde z nas ma zupełnie inną sytuację, a jednak bardzo podobną. Każde z nas postanowiło zaryzykować, spróbować, ale zupełnie na luzie. Jest piąta rano, za kilka godzin start, a ja od godziny siedzę i piszę ten tekst zamiast spać, ale tak chciała, taką poczułam potrzebę. Zamiast opychać się makaronem czy pizzą, smakujemy różne ryby i owoce morza, nie boimy się wina – tutejsze smakuje wybornie! Nikt z nas nie ma nic do stracenia: jesteśmy tutaj po to, by odpoczywać, a przy okazji każde z nas zmierzy się ze swoim wyzwaniem.
Drogi czytelniku, spójrz na nas przychylnym okiem. Jesteśmy tylko bandą ludzi, którzy mają pasję i kochają życie. Ryzykujemy, próbujemy, bo czasem pojawia się impuls, który mówi, że tak trzeba. Ale głupi nie jesteśmy. Obiecaliśmy sobie nawzajem, że gdy pojawi się określony rodzaj bólu (mamy już swoje skale i wiemy, kiedy trzeba ze sceny zejść, by było bezpiecznie), dobijamy do punktu kontrolnego i schodzimy. Ale próbujemy, bo o to w życiu chodzi, a my lubimy żyć na 100%. Trzymaj proszę za nas kciuki i wiedz, że kolejne nasze starty będą lepiej zaplanowane, bo choć jest wesoło, nikomu nie polecamy metody: na wariata. Sporo główkowania i trochę pieniędzy nas to kosztowało, ale warto. Czy się uda? Nie wiem, ale mocno w to wierzę, a to już połowa sukcesu. To jak czytelniku, będziesz nam kibicował?
Jeszcze trzy lata temu na taką “asfalciarę” jak ja, hasła typu rajd przygodowy, działały tak: fajnie, ale niech inni to sobie robią. Im większa jest jednak moja tęsknota za naturą i miłość do gór, tym bardziej widzę siebie w śliskim błocie, stromych skałach i lodowatej wodzie. Może jeszcze nie w tym roku, ale kiedyś… rozważam. A żeby było o czym myśleć, ostatnio trochę zaczęłam pytać tu i ówdzie. Pomyślałam, że skoro mnie to interesuje, to może was również. Zapraszam do lektury. Na moje pytania odpowiadał Kuba Wolski, rajdowiec i organizator www.krajnaar.hillsprint.pl i www.mtchallenge.hillsprint.pl
Rajd przygodowy: brzmi fajnie, ale mam wrażenie, że w naszym kraju to wciąż mało popularne imprezy. Co to właściwie jest? Jak opisać to totalnym laikom takim jak ja?
Rzeczywiście rajdy przygodowe nie są popularne, ale trzeba by zacząć od czegoś innego – aktywność fizyczna i uprawianie sportu nie są w naszym kraju popularne. Ludzie wieku 35+ zaczęli od kilku lat „odkrywać”, że warto się ruszać, że czegoś w ich życiu brakuje. Mówi się, że mamy w Polsce boom na bieganie, ale tak naprawdę nadal nie jest to aktywność bardzo popularna i jeszcze długo nie będzie, dopóki nie zmieni się podejście do sportu dzieci i młodzieży. Dlatego, jeśli wyjść z założenia, że sport jako taki (z wyjątkiem kibicowania), nie jest popularny, to rajdy przygodowe są po prostu niszowe – z prostej przyczyny – wymagają jeszcze więcej zaangażowania niż najprostsza forma ruchu, jaką jest bieganie. Rajdy przygodowe, to przede wszystkim sport zespołowy, co stanowi pierwszą „przeszkodę” – musisz mieć partnera/partnerkę, żeby wystartować w zawodach, po drugie multidyscyplinarny, a po trzecie na orientację. To są trzy najważniejsze cechy, które są jednocześnie ogromną zaletą i wadą – zaletą dlatego, że zawody są po prostu ciekawe – biegasz, jeździsz na rowerze, płyniesz kajakiem, wykonujesz po drodze różne zadania specjalne, a do tego cały czas musisz myśleć, bo nie wystarczy po prostu przebierać nogami, jak w triathlonie – musisz to jeszcze robić w odpowiednim kierunku, żeby dotrzeć do kolejnych punktów kontrolnych zaznaczonych na mapie. Te same cechy są jednocześnie wadą, bo tak jak powiedziałem wcześniej – wymagają zaangażowania ze strony uczestnika, wyjścia poza pewną strefę komfortu – ktoś nie umie posługiwać się mapą, ktoś inny nie lubi jeździć na rowerze albo go w ogóle nie ma, a ktoś jeszcze inny boi się wody i nie wsiądzie do kajaka – jest po prostu wiele elementów, które sprawiają, że potencjalny uczestnik może się zniechęcić jeszcze przed startem. Ale z kolei, jeśli ktoś już raz wystartuje, zazwyczaj w tym sporcie zostaje, bo to po prostu super przygoda.
Jak sprawnym trzeba być, by wziąć udział w takim rajdzie?
Najkrótsze trasy mają ok. 50 km, z czego ponad połowę pokonuje się na rowerze, więc można to traktować jako formę rekreacji. W zasadzie każdy, kto na co dzień choć trochę się rusza, będzie w stanie ukończyć zawody, tym bardziej, że rajd trwa 9-10 godzin. Jeśli priorytetem nie jest wyścig, a tylko zabawa, to czasu jest wystarczająco dużo, żeby każdy, kto nawet słabo radzi sobie z mapą, zdążył się tego nauczyć po drodze i dotrzeć do mety. Rajdy oczywiście mają również zdecydowanie dłuższe trasy, liczące nawet kilkaset kilometrów i wtedy stanowi to ogromne wyzwanie – można to porównać do potężnej wyprawy, z tą różnicą, że co jakiś czas mamy dostęp do tzw. przepaku, na którym możemy skorzystać ze swoich, wcześniej zdeponowanych rzeczy, uzupełnić zapasy, przebrać się, etc.
Dlaczego warto czegoś takiego spróbować?
Dla totalnego laika, może to być fajny sposób na przeżycie takiej mikro przygody. Będzie to mały krok poza strefę komfortu w bardzo bezpiecznych warunkach. Tak jak na każdej zorganizowanej imprezie mamy ten komfort, że jeśli cokolwiek się stanie, organizator nam pomoże. Dodatkowo może to być sposób na poznanie okolicy, w której są organizowane zawody – bardzo często nawet ludzie, którzy mieszkają w danym miejscu, nie znają swojej gminy czy powiatu poza głównymi szlakami komunikacyjnymi, których używają na co dzień. A w trakcie rajdu będą mieli okazję zajrzeć trochę głębiej w las, czy spłynąć kajakiem lokalną rzeką. Z kolei na długich trasach, motywacja do startu może być zupełnie inna – zobaczenie czegoś ciekawego to jedno, ale podjęcie wyzwania to coś ważniejszego. Kiedy na trasie spędzamy np. 2-3 dni, przy tym niewiele śpiąc, możemy bardzo dużo dowiedzieć się o samych sobie, zobaczyć na co nas stać, jakie mamy słabe strony, czy umiemy wytworzyć synergię w zespole w momentach kryzysowych. Ciekawe jest też to, jak po długich zawodach zaczynamy doceniać najprostsze rzeczy w życiu – smak gorącej zupy, dotyk ciepłej wody na skórze czy miękkość poduszki. Bardzo szybko okazuje się, że w zasadzie to do życia nie potrzebujemy wiele. Otaczamy się na co dzień wieloma rzeczami, które są nam zupełnie niepotrzebne, stanowią rodzaj takiego kokonu cywilizacji, w którym czujemy się bezpiecznie, ale to jest bardzo ograniczające. Po 2-3 dniach na rajdzie może się okazać, że nasz kokon stanie się trochę większy, strefa komfortu się poszerzy i po prostu poczujemy się lepiej sami ze sobą. Oczywiście nie tylko rajdy mają taki wpływ, ale są jednym ze sposobów na oderwanie się od tego ciągnącego w dół „tu i teraz”, pozwalają nabrać pewnej perspektywy na sprawy życia codziennego.
Start w jakich zawodach polecałabyś na początek?
Jeśli ktoś sporadycznie uprawia jakąś aktywność fizyczną, to oczywiście trasy krótkie – do wybory mamy np. 50 km podczas Krajna Adventure Race w Złotowie, czy 70 km podczas Mountain Touch Challenge w Szczawnicy, poza tym kilka innych rajdów w trakcie roku. Ciekawą opcją na początek będą również różne rajdy miejskie, których pojawia się co raz więcej – są już imprezy w miastach na Śląsku, w Poznaniu, Warszawie. Z kolei dla osób myślących o wyzwaniu sportowym, zdecydowanie dłuższe trasy, które będą odpowiednio trudniejsze.
Czego będziemy potrzebować, jeśli chodzi o sprzęt?
Podstawowym wyposażeniem będzie oczywiście rower, kask, pełne oświetlenie rowerowe i kompas – w końcu to zawody na orientację. Poza tym wyposażeniem często wymaganym przez organizatora jest folia NRC i podstawowa apteczka – to oczywiście ze względów bezpieczeństwa. Im dłuższe zawody i bardziej skomplikowane, tym wyposażenia jest więcej, ale to są niezbędne elementy podstawowe.